Pu Songling (蒲松齡), „Malowana skóra”《畫皮》

Rzecz miała miejsce w Taiyuanie, gdzie żył sobie pewien uczony jegomość o nazwisku Wang. Przechadzając się nad ranem, spotkał pewnego razu dziewczynę, która trzymając w ręku jakieś zawiniątko, zmierzała przed siebie niepewnym choć szybkim krokiem. Wiele nie myśląc, ruszył za nią. Okazało się, że była to urodziwa istota w wieku około szesnastu lat, więc bardzo mu się też spodobała.

– Dokąd to tak z samego rana? – spytał.

– Nie zaradzi pan mojemu zmartwieniu. Przecież nawet się nie znamy. Po co w ogóle pytać? – odrzekła.

– A co to za zmartwienie? Jeśli będę mógł pomóc, nie odmówię.

– Zachłanny ojciec sprzedał mnie do bogatego domu – odpowiedziała, spuszczając głowę. – Pierwsza żona była o mnie zazdrosna. Każdego ranka wydzierała się na mnie, a wieczorem biła mnie i poniżała. Nie mogłam już tego wytrzymać, więc poszłam sobie w siną dal, i tyle.

– Dokąd idziesz?

– Nie wiem, dokąd idę, bo uciekam.

– Mieszkam niedaleko stąd. Zapraszam więc do siebie. Będę zaszczycony.

Dziewczyna ucieszyła się i przystała na propozycję. Wziął od niej zawiniątko i wrócił z dziewczyną do domu.

– Nie ma pan rodziny? – spytała go, widząc, że w budynku nikogo nie ma.

– To mój gabinet.

– Ale tu ładnie. Jeśli mój los leży panu na sercu, nie może pan zdradzić miejsca mojego pobytu.

Tak jej też przyrzekł.

Sypiali potem ze sobą, a Wang tak dobrze ją ukrył, że choć wiele dni minęło, nikt się nie dowiedział. Po jakimś czasie poinformował o tym panią Chen, czyli swoją żonie, która starała się go przekonać, by odprawił przybłędę, sądziła bowiem, że dziewczyna jest służką możnej rodziny. Pan Wang nie chciał nawet o tym słyszeć.

Pewnego razu udał się na targ, gdzie spotkał go pewien taoista.

– Co się stało? – spytał mędrzec, zdumiawszy się, jak tylko Wanga zobaczył.

– Nic – odrzekł Wang.

– Jak to nic? Unoszą się nad panem opary złych mocy. Wang z całych sił zapewniał, że nic się nie stało.

– To wprost niepojęte! – powiedział taoista, kiedy już odszedł. – Ludzie śmierci w oczy zaglądają i nawet o tym nie wiedzą.

Słowa mędrca wydały się Wangowi dość dziwne, zaczął więc podejrzewać dziewczynę, ale zaraz potem pomyślał, że tak urocza osoba nie może przecież być upiorem. Wydawało mu się, że człowiek ten pewnie szuka zarobku – w końcu poskramianie i przepędzanie złych mocy to specjalność taoistów. Chwilę potem udał się do swego gabinetu, ale nie mógł wejść, bo brama była zaryglowana od wewnątrz. Zdziwiony taką sytuacją, wszedł przez wyrwę w murze. Drzwi do budynku również były zamknięte. Podszedł cichutko do okna i zajrzał do gabinetu, a tam zobaczył zmorę nieczystą o zielonkawym pysku, która zęby miała długie i ostre niczym piła. Trzymając w ręku barwny pędzel, straszydło to malowało rozłożoną na posłaniu ludzką skórę. Skończywszy malować, odłożyło pędzel, podniosło skórę, strzepało ją niczym ubranie z kurzu i założyło na siebie, zmieniając się w dziewczynę. Ujrzawszy to, przeraził się pan Wang i wypełzł stamtąd jak zwierz, po czym pognał do taoisty, nie wiedząc jednak, gdzie go szukać. Biegał tu i tam, aż w końcu spotkał mędrca poza murami miasta. Długo przed nim klęczał, błagająco ratunek.

Malowana skóra

– Przepędź to stworzenie! Samo wiele wycierpiało, ledwie co znalazło sobie substytut. Nie śmiałbym wyrządzić mu krzywdy – powiedział taoista, po czym wręczył nieszczęśnikowi wiecheć na muchy i kazał mu go zawiesić u drzwi sypialni. Żegnając Wanga, umówił się z nim na spotkanie w świątyni Zielonego Cesarza.

Wróciwszy do domu, Wang nie ośmielił się wejść do gabinetu. Spędził noc w jednym z pomieszczeń w głębi domostwa, gdzie zawiesił wiecheć. Mniej więcej wtedy, gdy wybiła pierwsza warta, usłyszał jakieś szmery dochodzące z zewnątrz. Sam nie miał odwagi wyjrzeć, polecił więc żonie, by zobaczyła, co się dzieje. Pani Chen ujrzała, że dziewczyna, widząc wiecheć, nie odważyła się wejść, a stała tylko bezradnie, zaciskając zęby, aż po dłuższej chwili odeszła. Za jakiś czas jednak wróciła.

– Taoista chce mnie wystraszyć – warknęła – Ale co to, to nie. Nie wypluwa się tego, co dobre!

Zerwawszy wiecheć, połamała go, wyważyła drzwi i weszła do środka. Zbliżywszy się do łóżka, na którym spał gospodarz, rozcięła mu brzuch i oburącz wyjęła serce. Żona zawyła. Służba wbiegła ze świecami. Wang nie żył. Wszędzie pełno było krwi. Pani Chen płakała śmiertelnie przerażona, nie mogąc wydać z siebie żadnego dźwięku.

Nazajutrz kazała młodszemu bratu męża pognać do taoisty, żeby mu powiedzieć, co zaszło.

– Zlitowałem się nad tobą, a ty... jak tak możesz, diabelskie nasienie! – wrzasnął rozwścieczony taoista, po czym nie tracąc ni chwili, podążył za młodszym z braci Wangów. Ale dziewczyny nigdzie widać nie było.

– Na szczęście nie uciekła daleko – oznajmił taoista, rozglądając się dokoła. – Kto zajmuje południowy dziedziniec? – spytał.

– Ja tam mieszkam – odrzekł młodszy Wang.

– Jest teraz u pana – odparł taoista.

Młodszy Wang nie mógł w to uwierzyć.

– Czy zjawiła się ostatnio jakaś nieznajoma osoba? – spytał taoista.

– Rano pognałem do świątyni Zielonego Cesarza, więc nie wiem. Pójdę spytać.

Wrócił po chwili.

– W rzeczy samej – zaczął – Rano zjawiła się jakaś starowinka, prosząc o posadę służącej. No i żoną ją przyjęła, więc jest u nas.

– To jest właśnie to coś.

Poszli razem.

– Przeklęta zmoro! – wrzasnął taoista, stojąc na środku dziedzińca z drewnianym mieczem w dłoni – Zapłać mi za mój wiecheć!

Staruszka pobladła ze strachu, wyszła z domu i chciała uciekać, ale taoista ją dopadł i powalił na ziemię, po czym zerwał z niej skórę. Oczom zgromadzonych ukazała się czarcia zmora, która leżąc na ziemi, kwiczała jak świnia. Ściął jej głowę drewnianym mieczem, a wtedy jej ciało zmieniło się w gęsty dym kłębiący się niczym trąba powietrzna. Taoista wyjął tykwową butelkę, odkorkował i w mgnieniu oka cały ten dym został wchłonięty przez mały otwór do naczynia. Mędrzec zakorkował potem butelkę i schował do worka.

Wszyscy przyglądali się skórze, która miała brwi, oczy, ręce, nogi – niczego jej nie brakowało. Kiedy taoista zwijał ją w rulon, wydawała dźwięk, jakby była wykonana z papieru. Skórę również wrzucił do worka, pożegnał się i ruszył do wyjścia. Pani Chen błagała go w bramie zapłakana, żeby zwrócił mężowi życie. Gość jednak odmówił, twierdząc, że nie ma takiej mocy. Zrozpaczona gospodyni padła przed nim na ziemię.

– Moja wiedza o magii jest wprawdzie płytka – odrzekł po namyśle – i nie potrafię przywracać martwych do życia, ale znam kogoś, kto być może potrafi. Jeśliby go poprosić, to pewnie uda się coś zrobić.

– Któż to? – spytała.

– Jest taki szaleniec na targu, który sypia w łajnie i błocie. Proszę mu się pokłonić i ubłagać go. A jeśli panią zwymyśla jak dziki, niech się pani na niego nie złości. Młodszy Wang dobrze go znał. Pożegnał więc taoistę i razem z bratową udał się do wspomnianego dziwaka.

Kiedy przybyli na miejsce, zobaczyli zwariowanego żebraka śpiewającego piosenkę na ulicy. Gile z nosa zwisały mu na pół łokcia, a brudny był tak, że nie dało się do niego zbliżyć.

Pani Chen podeszła do niego na kolanach. – Czy urocza pani mnie kocha? – zaśmiał się żebraczyna.

Powiedziała mu, co ją do niego sprowadza.

– Mężem każdy może zostać, po co wskrzeszać martwego? – odrzekł dziwny typ, nie przestając się śmiać.

Pani Chen błagała go pokornie.

– A to dopiero dziwne! Człowiek umarł, a pani do mnie przychodzi, żebrząc, bym go ożywił. Co ja jestem jakiś Jama1, czy co?

Rozgniewany uderzył panią Chen kosturem. Kobieta zniosła ból i zachowała spokój. Wokół nich zgromadził się tłum gapiów. Żebrak napluł sobie na dłoń i podsunął jej pod usta.

– Zjedz! – rozkazał. Pani Chen aż poczerwieniała na twarzy i minę miała nietęgą, ale przypomniawszy sobie słowa taoisty, czym prędzej zjadła ślinę. Poczuła, jak wpada jej do gardła i przesuwała się w dół szyi twarda niczym kłębek waty. W końcu utkwiła w piersi. – Czy urocza pani mnie kocha? – zaśmiał się głośno żebraczyna, po czym wstał i podążył przed siebie, jakby nigdy nic. Ruszyła więc jego śladem i weszła do świątyni. Uganiała się za nim, żeby go ubłagać, ale nie wiedziała, gdzie się podział. Szukała od frontu i z tyłu, lecz żebraka nigdzie nie było. Zażenowana i wściekła wróciła do domu. Nie dość, że straciła męża, to jeszcze została upokorzona przez żebraka, który kazał jej zlizać swoje plwociny, gdy ona płaszczyła się przed nim, wyjąc żałośnie. Odechciało jej się żyć. Postanowiła zmyć krew oraz uprzątnąć zwłoki, ale domownicy przyglądali się tylko, nie mając odwagi podejść ani na krok bliżej. Chwyciła więc zwłoki i płacząc nieustannie, wsadzała własnoręcznie flaki z powrotem do ciała. Kiedy jej przeraźliwe szlochanie osiągnęło apogeum, poczuła nagle, że zaraz zwymiotuje. Przedmiot tkwiący w jej przeponie nagle wyskoczył i ani się obejrzała, a wpadł był prosto do piersi jej męża. Przyjrzała się temu czemuś zdumiona, a było to ludzkie serce. Podskakiwało w piersi, aż gorąca para buchała jak dym. Niezwykły to był dla niej widok. Natychmiast złączyła rękoma dwie poły piersi i z całej siły ścisnęła. Kiedy je lekko rozluźniła, ze szczeliny wydostała się gęsta para. Rozerwała więc kawałek jedwabiu i czym prędzej związała pierś męża. Dotykając zwłok, poczuła, że stają się coraz cieplejsze. Przykryła więc męża kołdrą. W nocy zauważyła, że w nosie pojawiło się tchnienie.

Kiedy nastał dzień, Wang ożył.

– Mam wrażenie, jakby to był sen, ale brzuch jeszcze mnie boli.

Spojrzał na rozerwane miejsce: była tam rana wielkości pieniądza, która wkrótce również się zagoiła.

Głupi są ludzie na tym świecie! – powiadam. – Mają przed sobą upiora, a myślą, że to piękna kobieta. Błądzą, głupi ludzie! Widzą wierność, a myślą, że to zdrada. On gonił za rozkoszami ciała, a jego żona ze smakiem zjadła ślinę obcego człowieka. Natura każdemu odpłaci za jego czyny, ale głupi i zbłąkani zrozumieć tego po prostu nie potrafią. Jakże nad tym nie ubolewać!

Tłumaczenie z języka chińskiego: Jarek Zawadzki


1 Jama – władca zaświatów w hinduizmie i buddyzmie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Cao Xueqin, „Sen o czerwonych pawilonach” – rozdział I

Chińska poetka Cai Yan (蔡琰)

Chińskie wierszy Miłosza problemy

Formularz kontaktowy

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *