Opowieść Rycerza
Geoffrey Chaucer, Opowieści kanterberyjskie
Opowieść Rycerza1
iamque domos patrias
Scythicae post aspera gentis
proelia laurigero subeuntem Thesea
curru
laetifici plausus missusque ad sidera uulgi
clamor et
emeritis hilaris tuba nuntiat armis2.
Już też
do domów ojczystych po ciężkiej z ludem scytyjskim
Walce
powracał Tezeusz w rydwanie w wawrzyny przybranym,
Jak
oznajmiały wesołe oklaski i ludu okrzyki
Pod niebo
bijące, i trąby wojsk zasłużonych radosne3.
Wieść dawna
głosi, że między pogany
Żył niegdyś książę Tezeuszem
zwany.
Aten był władcą, wielkim wojewodą,
A w swoim
czasie, póki czuł się młodo,
Takim zdobywcą, że nigdy
większego
Pod żadnym słońcem oczy nie dostrzegą.
Niejedną
podbił krainę bogatą,
Mądrość miał wszakże i rycerstwo
na to.
Raz Państwo Niewiast atakował śmiało,
Które się
Scytią dawniej nazywało,
Po czym królową jego,
Hipolitę,
Poślubił sobie, gdy padło podbite,
I wziął
ją wtedy do domu przez morze
W pełni świetności,
w chwale i w splendorze,
A wraz z nią
siostrę jej młodszą, Emilię.
Zostawmy jednak księcia
i familię,
I wojowników w tej do Aten
drodze,
Nad którą tu się dłużej nie rozwodzę.
Gdyby to, wierzcie,
zbyt długo nie trwało,
Mógłbym powiedzieć wam jeszcze
niemało:
Jak to rycerstwa książęcego siłą
Królestwo
Niewiast zwyciężone było;
Jaką stoczyli bitwę
w okolicy
Z Amazonkami wtedy Ateńczycy;
Jak
osaczona była Hipolita,
Królowa Scytii, nim padła
zdobyta;
Jakie wesele potem wyprawiono;
Jak burza wyła,
gdy Tezeusz z żoną
Do domu wracał po długiej
wyprawie.
Wszystko to jednak ja na bok odstawię,
Gdyż Bóg
mi świadkiem, że mi tu zostało
Do obrobienia jeszcze mórg
niemało;
Słabego wołu zaprzągłem do pługa,
A ta
historia będzie nieco długa.
Nikomu także utrudniał nie
będę:
Niech każdy własną opowie gawędę.
Patrzmy, kto
wygra nocą jadło smaczne.
Tam, gdzie skończyłem, od nowa
więc zacznę.
Gdy do bram miasta
był dotarł z oddziałem
Książę, o którym wam
tutaj wspomniałem,
Bacznie rozejrzał się wtedy wokoło,
Dumnie
podnosząc tryumfalne czoło,
I ujrzał nagle, gdy tak
patrzył sobie,
Kobiety, które klęczały w żałobie.
Każda
z nich cała ubrana na czarno
Opłakiwała niedolę swą
marną;
Tak biadoliły, że nie zrozumiecie
Jęku takiego
za nic na tym świecie;
I tak płakały żałośnie na
drodze,
Aż uprząż księcia chwyciły za wodze.
„Kto wy, co
płaczem moje w dom przybycie,
To święto moje, zakłócać
raczycie?”,
Pyta Tezeusz. „Czy może też chwały
Mi
zazdrościcie i stąd lament cały?
Czy was kto skrzywdził,
ból zadał czy ranę?
Czy się ukoić da żale wezbrane?
Czemu
z was każda w czerń odziana cała?”.
Wśród nich
najstarsza mu odpowiedziała,
Omdlawszy najpierw, jęcząc
z taką siłą,
Że aż strach patrzeć i żal słuchać
było:
„Panie, któremu Fortuna dziś daje
Glorię
zwycięstwa i podbite kraje,
Nas tu nie smucą twojej
chwały blaski;
Pomocy tylko pragniemy i łaski.
Zlituj
się, panie, nad niedolą naszą,
Niech życzliwości twej
krople ugaszą
Ból, który cierpią kobieciny biedne;
Nie
ma tu bowiem wśród nas ani jednej,
Co by nie była księżną
czy królową,
A dziś żebrzemy wszystkie, daję słowo,
Co
zresztą widzi każdy, kto ma oczy.
Tak bowiem koło Fortuny się
toczy
Ruchem fałszywym od świtu do świtu.
Nie ma stałego
źródła dobrobytu.
Tu przy ołtarzu Bogini Litości,
Gdzie
o łaskawość proszą ludzie prości,
Twego przybycia
wyczekując, panie,
Już drugi tydzień trwa nasze
czuwanie;
Czternaście dni już minęło i nocy.
Pomóż
nam, panie, wszak to w twojej mocy!
Ja nędzna, oczy mi we
łzach dziś toną,
Kapaneusa byłam niegdyś żoną.
Mąż
w Tebach poległ – przeklinam tę chwilę.
Ja
i kobiety, które stoją w tyle,
Wszystkie ronimy
nasze łzy niewieście,
Bo każda męża straciła w tym
mieście
W czas oblężenia. A tak się dziś
składa,
Że stary Kreon – oj, biada nam, biada! –
Tebami
rządzi, a gniew niesłychany
Miasto wypełnia, i srogie
szykany.
Przemocą swoją w złości oraz
w celu
Sponiewierania ciał poległych wielu
Rozkazał,
żeby naszych mężów trupy
Na jedną stertę zebrano do
kupy,
I wzbronił nawet najbliższej osobie
Spalić na
stosie czy pochować w grobie,
Psom na pożarcie zostawiono
ciała”.
I zaraz po tym, jak
to powiedziała,
Na ziemię padły i w płaczu
prosiły:
„Zlituj się, zlituj, o panie nasz miły!
Niech
żal kobiecy w twym sercu zapłonie”.
Książę życzliwy,
zatroskał się o nie;
Z siodła wyskoczył, takie
słysząc słowa.
Myślał, że serce mu pęknie i głowa,
Widząc
je w takim rozpaczliwym stanie
(A niegdyś zacne i zamożne
panie)
I jął je wszystkie obejmować szczerze;
Tuląc,
pocieszał w jakże dobrej wierze,
Po czym obiecał, tak
jak go prosiły,
Że wszelkich starań dołoży i siły,
Aby
Kreona z tebańskiej fortecy
Strącić na zawsze, tak by
wszyscy Grecy
Mówili, jak to Tezeusz Kreona
Słusznie
i w boju na śmierć był pokonał.
I wkrótce po tym,
już bez dalszej zwłoki,
Swój sztandar podniósł i zwrócił
swe kroki
Ku sławnym Tebom – a z nim orszak
cały –
Nawet go mury Aten nie ujrzały;
Ani nie tracił
pół dnia na przestoje:
W drodze obozy nocą stawiał
swoje.
A Hipolitę (żonę i królową)
Razem
z Emilią (jej siostrą) wzorowo
Do Aten wysłał
w bezpieczną był drogę
I naprzód pognał. Cóż
więcej rzec mogę?
Lśnił na
sztandarze jego Mars czerwony
Z lancą i tarczą, że
aż pól zagony
Od blasku tego dokoła jaśniały,
Zaś
u sztandaru proporzec wspaniały
A na proporcu
Minotaur w portrecie
Którego książę był zgładził na
Krecie.
Jechał więc
książę, postrach obcych brzegów
I kwiat rycerstwa,
wśród swoich szeregów,
Aż do Teb przybył, gdzie z konia
zeskoczył
W polu, na którym bitwę będzie toczył.
Lecz
o tym krótko, jedno tylko słowo:
Z Kreonem, który
wielkich Teb był głową,
Walczył i zabił go jak rycerz
w boju;
Inni uciekli – ślad po żadnym woju
Nie
został. Miasto Tezeusz wziął potem,
Mury i domy położył
pokotem;
Wszystkim kobietom, co były w żałości,
Oddał
na powrót martwych mężów kości,
By zmarłych uczcić
pogrzebu posługą,
Lecz mówić o tym byłoby za
długo,
Jak to krzyczały, jak płakały żony,
Kiedy ich
mąż był na stosie palony;
Czy jak Tezeusz, pogromca
łaskawy,
Nobliwie kobiet oporządził sprawy,
Kiedy się
one już z księciem żegnały;
Krótko opowiem ten
przypadek cały.
Zacny ów książę
sił nie szczędził, żeby
Zabić Kreona i zwyciężyć
Teby;
W mieście zatrzymał się na nockę całą,
Robiąc,
co tylko mu się podobało.
Swych sił szubrawcy
również nie szczędzili,
Aby po bitwie, w owej klęski
chwili,
Między stosami poległych żołnierzy
Szukać
okazji do niecnej grabieży,
Bo czy wojownik biedny, czy
bogaty,
Zawsze ma zbroję na sobie lub szaty.
I tak
się stało, że zrządzeniem losu
Wśród ciał poległych
cuchnącego stosu
Odnaleziono, choć z krwawymi rany,
Dwóch
młodych zbrojnych, co herb wyszywany
Taki sam mieli na swojej
odzieży.
Poznano szybko imiona rycerzy:
Jednemu było na
imię Arcyta.
Drugi Palamon zwał się, gdy kto spyta.
Żywi
ni martwi byli ci dwaj oni,
Lecz tak po herbie, jak też i po
broni,
Ich ród odgadli łatwo heraldycy:
To krew królewska
tebańskiej stolicy.
Dwóch sióstr synowie, co razem
walczyli,
Więc ich ze stosu wzięto, by po chwili
Ostrożnie
zanieść do księcia namiotu.
Tezeusz stwierdził wnet, że nie
ma co tu
Ich więzić, toteż rozwiązanie na ten
Problem
miał takie, by ich wieźć do Aten.
A gdy już w chwale
do domu powrócił,
Wtedy do celi na wieki ich wrzucił.
I na
nic prośby czy błagania głupie:
On słyszeć nie chciał
o żadnym okupie.
Tak był uczynił
książę zasłużony,
Kiedy w rodzime z wojskiem
wrócił strony.
Skroń laur zwycięstwa mu zdobi
wspaniale,
Pędzi swe życie w radości i chwale.
Cóż
więcej mówić – dobrze mu się wiedzie,
A tam na
wieży w cierpieniu i w biedzie
W wiecznej
niewoli Palamon z Arcytą,
Których nie zbawisz daniną
sowitą.
Tak rok za rokiem
i dzień za dniem płynie,
Aż tu raz w maju,
w porannej godzinie,
Piękniejsza niźli na łodyżce
lilia,
Świeższa niż kwiaty majowe Emilia,
(Bo tak różane
ma dziewczyna lica,
Że bardziej niźli kwiat róży
zachwyca,
Który rozkwita o tej porze w maju)
Przed
wschodem słońca, jak miała w zwyczaju,
Wstała i pięknie
się oporządziła,
Bo snu nie znosi pora wiosny miła,
A maj
podnieca czułe serca ludzi
I ze snu wcześnie najgłębszego
budzi,
Tak mówiąc: „Wstawaj, służba czeka święta!”.
To
dzięki temu Emilia pamięta,
Żeby majowi oddawać
honory.
Ubrana w jasne i żywe kolory
(Włosy
blond długie i w tyle splecione,
Półtora łokcia
chyba miały one)
W ogrodzie z wolna już o wschodzie
słońca
Tam i z powrotem chodziła bez końca,
Kwiaty
zbierając białe i czerwone,
By wianek sobie upleść czy
koronę.
I jak aniołek niebiańsko śpiewała.
A wielka
wieża opasła i trwała,
Większa niż inne tego zamku
wieże
(Gdzie uwięzieni byli dwaj rycerze,
O których
była oraz będzie mowa),
Tuż przy ogrodzie się pięła
stylowa,
W którym Emilia bawiła się miło.
Ranek
był świeży i słońce świeciło,
A ten Palamon,
który w oczach znika,
Ze swojej woli, za zgodą
strażnika,
Był przeniesiony do celi na górze,
Skąd
zacne miasto mógł oglądać duże
I ogród, w którym
pośród drzew zieleni
Słoneczne lico Emilii się mieni,
Gdy
ta w gałązek przechadza się cieniu.
Biedny Palamon, co
utkwił w więzieniu,
Tam i z powrotem po swej
celi chodzi
I nad swym losem nieszczęsnym zawodzi,
Nad
dniem narodzin nieustannie biada.
Razu pewnego, tak się jakoś
składa,
Wyjrzał przez okno i przez grube kraty
(Wielkie,
potężne żelazne kwadraty)
Na cnej Emilii zawiesił swe
oko
I pobladł cały, i jęknął głęboko.
Jakby
go nożem kto w serce ugodził.
Zdumienie wielkie tym
w Arcycie zrodził,
Który tak rzecze: „Co z tobą,
kuzynie,
Żeś jak trup pobladł, w którym krew nie
płynie?
Czemuś zakrzyknął? Cóż cię uraziło?
Na
miłość boską, z cierpliwości siłą
Znoś tę niewolę;
oszczędź swego głosu,
Nic wszak nie zmieni danego nam
losu.
Gwiazd jakiś układ czy Fortuna durna,
Czy położenie
lub wygląd Saturna
Przyniosły, czego nam nie było trzeba.
Był
w dniu narodzin taki układ nieba.
Żyć z tym musimy
i nie pytaj czemu”.
Wtedy Palamon
odpowiedział jemu:
„Nie masz bladego pojęcia, kuzynie;
Co
mi dolega, to ja wiem jedynie.
Nie, nie więzienie bólem duszę
toczy;
Ranę zadano mi prosto przez oczy
I aż do
serca. Śmiertelna to rana,
Piękność tej panny bowiem
niesłychana,
Którą ujrzałem w ogrodzie. Jej
wdzięki
Budzą niedolę dziś moją i jęki,
A nie
wiem nawet, czy tu na tym dworze
Ona kobietą jest czy bóstwem
może,
Ale jednego jestem całkiem pewny:
Wenus prawdziwa
to w ciele królewny”.
Tak powiedziawszy, upadł na
kolana,
Po czym przemówił: „Wenus niepoznana,
Jeśliś
zaprawdę z własnej woli chciała
Przyjąć w ogrodzie
kształty tego ciała,
Aby przez marną i żałosną
postać,
Taką jak ja tu, dostrzeżona zostać,
Pomóż nam
uciec z tej naszej niewoli.
A jeśli tutaj nam dane
w niedoli
Jest żywot cały spędzić za kratami
I umrzeć
w celi, zlituj się nad nami.
Myśmy wysoko przecież
urodzeni.
Stanu naszego żaden czas nie zmieni,
Choć dłoń
tyrana do ziemi przyciska
Godność wysoką, co dzisiaj tak
niska”.
A na te słowa wnet widzi Arcyta,
Jak owa
panna w ogrodzie zawita,
Jak spaceruje ta dziewczyna
młoda.
Ból mu zadaje wielki jej uroda.
Palamon rany swe
cierpiał wytrwale,
Lecz ból Arcyty nie mniejszy był
wcale.
Westchnął głęboko i w te mówi
słowa:
„Zabójczo piękna jest ta białogłowa,
Co się
w ogródku przechadza tamtędy.
Ach, muszę zdobyć jej
łaskę i względy,
Bym mógł ją chociaż spotkać, gdyż
inaczej,
Jeśli jej nigdy w życiu nie zobaczę,
To
śmierć ma nawet niczego nie zmienia.
I nie mam więcej
nic do powiedzenia”.
A ten Palamon,
słysząc takie słowa,
Spojrzał się gniewnie i mówi od
nowa:
„Ty tak poważnie, czy żartujesz może?”.
„Poważnie”,
rzecze Arcyta, „mój Boże!
Nie jestem dzisiaj do żartów
w humorze”.
Brwi więc Palamon
zmarszczył jeszcze srożej
I tak powiedział: „Nie
przyda ci chwały,
Jeśli fałszywy będziesz i niestały
Lub
gdy mnie zdradzisz – kuzyna i brata.
Przymierze
łączy nas do końca świata,
Któreśmy obaj ślubowali
sobie,
Że nie uczynisz, ani ja nie zrobię,
Choćby na
męki nas brano do celi,
Nim śmierć okrutna nas obu
rozdzieli,
Niczego, co by mogło być przeszkodą
Na
szlakach, które ku miłości wiodą
Lub ku innemu, mój bracie
kochany;
Lecz że będziemy swoje wspierać plany.
Tak
przyrzekałeś i ja dałem słowo,
I nie zaprzeczysz,
ręczę za to głową.
Tyś powiernikiem moim, jako
żywo,
I miałbyś teraz intrygą fałszywą
Mą panią
kochać, której wiernie służę
I którą kocham, i bez
której dłużej
Już żyć nie mogę. Nie, chytry Arcycie;
Nie,
tak nie będzie. Ja ją całe życie
Już będę kochać, bo
pierwszy kochałem;
Mnie wpierw ugodził Amor celnym
strzałem,
A wyjawiłem ci niedolę swoją,
Boś
powiernikiem moim i ostoją.
Tyś mi przyrzekał, a ja
tobie – zatem
Ty jesteś dla mnie, ja dla ciebie,
bratem.
Masz obowiązek, którego wymaga
Honor rycerski
i stanu powaga,
Żeby mnie wspierać za dnia czy też
w nocy,
O ile tylko jest to w twojej mocy.
Alboś
fałszywy! – stwierdzić się nie boję”.
A ten Arcyta dumnie
mówi swoje:
„Ja, widzisz, myślę zupełnie inaczej:
Tyś,
moim zdaniem, fałszywy jest raczej.
Wprost ci to mówię, bo ja
ją kochałem
Wcześniej od ciebie tak duszą, jak ciałem.
Co
powiesz teraz? Wszak nie wiesz w ogóle,
Czy ta, do której
tutaj wzdychasz czule,
Jest-li kobietą czy też bóstwem
może!
Świętym uczuciem ty pałasz, nieboże,
A ja
ją kocham jak żywą istotę.
Dlatego właśnie też miałem
ochotę
Przedstawić swoją sytuację tobie,
Jako mi
bliskiej tak bardzo osobie,
I zaufanej. A nawet
jeżeli,
Żeś pierwszy kochał, byśmy tu przyjęli,
Znasz
przecież stare uczonych przysłowie:
»A któż miłości jaki
rozkaz powie?«.
Miłość to rozkaz, większego rozkazu
Nikt
z ludzi nigdy nie dostał ni razu.
Dlatego inne prawa
i dekrety
Miłość codziennie narusza niestety.
Miłość
potrzebna jest przecież każdemu;
Nikt nie ucieknie od tego
problemu.
I choćby sobie kto chciał żyć
wygodnie,
W śmierci się nawet nie uwolni od niej;
Czy
to służąca, wdowa albo żona.
Ale jej łaska nie jest
nieskończona
I trudno przeżyć jest z nią całe
życie.
Nie powiem więcej, gdyż wiesz znakomicie,
Żeśmy
na wieki w karceru niedoli,
Z której nas okup żaden
nie wyzwoli.
Jak psy, co walcząc o kąsek dzień cały,
Ani
kawałka kości nie dostały,
Bo gdy się biły, jastrząb
chwycił w szpony
Kość i odleciał gdzieś
zadowolony.
Dlatego, bracie, na królewskim dworze
Każdy
sam sobie tylko pomóc może.
Kochaj więc, jeśli masz taką
ochotę,
Ja również kocham tę samą istotę.
Tyle nic
więcej, mówię całkiem szczerze,
Mój drogi bracie, znaj mnie
w dobrej wierze.
Tu w tym więzieniu przebywać
musimy;
Tu szukać szczęścia długie lata, zimy”.
Wielkie i długie
były ich zmagania;
Żaden swojego nie wycofał zdania.
Ach,
gdybym tylko miał tu, moi mili,
Czas opowiedzieć wam o tym
w tej chwili.
Ale do rzeczy. Dnia pewnego bowiem
(Krótko,
jak tylko potrafię, wam powiem)
Wielce czcigodny książę
Peroteusz4,
Którego
to był kompanem Tezeusz
Od czasów, kiedy jeszcze dziećmi
byli,
Do Aten właśnie zawitał w tej chwili,
Aby się
spotkać ze swym przyjacielem
Oraz zabawić dobrze
i z weselem,
Jak miał w zwyczaju pan Aten, bo
wiecie,
Nikogo bardziej nie kochał na świecie
I przez
nikogo nie był tak kochany;
Wspólne marzenia mieli oraz
plany.
Takie ich więzi łączyły ogromne,
Jeśli ksiąg
starych sobie treść przypomnę,
Że kiedy jeden był umarł,
to drugi
Do piekieł ruszył wraz za nim jak długi.
Nie
będę jednak o tym pisał5
teraz.
Arcytę spotkał Peroteusz nieraz
I kochał
wielce, bo w Tebach się znali,
Rok w rok się widząc
na biesiadnej sali.
Uprosił w końcu zacny Peroteusz,
By
bez okupu zwolnił go Tezeusz;
Niech sobie idzie, gdzie zechce,
i tyle.
Jak to się stało, opowiem za chwilę.
Taki na piśmie
interes ubito
Pomiędzy księciem a panem Arcytą,
Że
jeśli nocą czy też dniem Arcyta
Znów w Tezeusza krainie
zawita
I da się złapać, to zgodnie z umową
Arcycie
przyjdzie pożegnać się z głową.
Od tej klauzuli nie ma
odwołania,
Niech więc ucieka szybko niczym łania;
Niech
gdzieś w dalekim sobie kraju żyje
I niech uważa, bo
zastawił szyję.
Smutek ogromny
Arcytę więc gnębi,
A śmierć mu serce przeszywa do
głębi.
Płacze, biadoli, żałośnie narzeka
I by
się zabić – gdzieś pokątnie – czeka.
„Przeklęty
dzień ten niech będzie”, powiada,
„Gdym się urodził.
Ach, biada mi, biada!
W większym dziś bowiem więzieniu
żyć muszę,
Niż dotąd żyłem, większe znać katusze.
Od
teraz bowiem na wieki przewlekle
Przyszło mi mieszkać nie
w czyśćcu, lecz w piekle.
Czemuż ja, czemuż znam
Peroteusza?
Inaczej zostałbym u Tezeusza
Na zawsze
skuty w więzienne kajdany,
Będąc szczęśliwy, lecz
niezałamany.
Widok tej panny, której jestem sługą,
Choć
łask przez wieczność nie zaskarbię długą,
Wystarczyłby
mi. Drogi Palamonie,
Zwycięstwem zwieńczył dziś los twoje
skronie:
W lochu prócz ciebie już nie ma nikogo
I możesz
pędzić tam swój żywot błogo.
W Więzieniu? Owszem, ale
również w raju!
Sprzyja ci szczęście w Tezeusza
kraju,
Gdyż wdzięk jej często w twoich oczach
gości,
I to przy mojej tam nieobecności.
Tyś rycerz
zacny, a i w pełni siły.
Może uśmiechnie się
tobie los miły
I ta Fortuna, która wszystko
zmienia,
Spełni być może twe czułe pragnienia.
Lecz ja,
wygnaniec i biedny banita,
Który z rozpaczy o łaskę
nie pyta,
Bo ziemia, ogień, powietrze ni woda
I nic,
co z nich by stworzyła przyroda,
Żadnej mi ulgi nie da ni
pomocy;
Umierać muszę za dnia i po nocy
W gorzkim
strapieniu. Ach, żegnaj żywocie,
Żegnajcie żądze i radości
krocie!
Skąd też u ludzi pretensji tabuny
Do
opatrzności Boga czy Fortuny,
Która im daje rozmaitą
drogą
Więcej, niż sobie wyobrazić mogą?
Jeden bogactwa
pragnie każdej doby,
Czym mord na siebie ściąga lub
choroby;
Inny z więzienia chce uciec, a w domu
Krewni
zadadzą mu śmierć po kryjomu.
Nieszczęścia na nas spadają
tak gęsto:
Nie wiemy, o co się modlimy często.
Jesteśmy
jak ten człowiek, co pijany
Wie, gdzie domostwa jego stoją
ściany,
Lecz nie wie, jakie tam prowadzą drogi,
A gdy
już idzie, plączą mu się nogi.
I tak się ludziom na
tym świecie dzieje.
Szczęścia gorącą żywimy nadzieję,
Lecz
nasze plany los czasem wyśmieje.
Każdy zna fatum takiego
koleje;
Zwłaszcza ja, który byłem przekonany,
Że gdy
więzienia już opuszczę ściany,
To zdrów i silny będę,
i szczęśliwy,
A tutaj, patrzcie, jestem ledwo
żywy.
Bo nie zobaczę, Emilio, już ciebie.
Nie żyję;
nie ma rady w mej potrzebie”.
Kiedy Palamon
dowiedział się wreszcie,
Że sam w tym wiecznym pozostał
areszcie,
Łkał tak żałośnie, że aż wieża cała
Jak
echo jęki jego powtarzała.
Mokre od płaczu już były
kajdany,
Którymi był tam Palamon skowany.
„Biada mi”,
rzecze. „Arcyto, kuzynie!
Plon naszych trudów ty zbierasz
jedynie,
Gdyż na wolności oglądasz dziś Teby,
O mnie
pomyśleć nie czując potrzeby.
Męstwa ci nie brak ani też
rozsądku:
Możesz drużynę zwołać w swym majątku
I na
to miasto wyprawić się zbrojnie,
By ci uległo traktatem lub
w wojnie,
Żebyś mógł pojąć tę pannę za żonę,
Przez
co me życie musi być skończone.
Masz możliwości, jakichśmy
nie mieli,
Gdyśmy więzieni byli obaj w celi.
Tyś
teraz wolny, pan wielki do tego;
Ty masz awantaż6,
a mnie w klatce strzegą.
Gdyż ja tu w żalu
i w płaczu żyć muszę,
Znosząc tej celi więziennej
katusze
I ból miłości cierpiąc niepojęty,
Co
cierpień moich pogłębia odmęty”.
Ogień zazdrości
zrodzony w iskierce
Buchnął mu w piersi i chwycił
za serce
Z taką dzikością, że stał zamroczony
Jak
martwy bukszpan lub zimne jesiony.
Po czym powiedział:
„Okrutni bogowie,
Co świat więzicie w swoim wiecznym
słowie:
W dekretach, które na najtwardszym
głazie
Błyszczą wyryte wyraz po wyrazie!
Czymż innym
człowiek wobec tego słowa,
Niż owca, która w zagrodzie
się chowa?
Wszak zabijany jest jak inne zwierzę
I do
więzienia człowieka się bierze;
Cierpi od chorób
i strasznego losu;
Choć jest niewinny, nie ma w sądzie
głosu.
Skąd w domniemaniu taka wielka władza,
Że
niewinnego w ręce katów zdradza?
Tym większa jednak jest
moja tortura,
Że ludziom dana powinność ponura
Żądze
hamować ku niebiańskiej chwale,
Gdy zwierz nie czuje
ograniczeń wcale.
Nie zna cierpienia umarła zwierzyna,
A człek
po śmierci z bólu wyć zaczyna
(Gdyż dusza bardziej
niźli ciało boli),
Choć na tym świecie nie zaznał
niedoli.
Tak jest z pewnością. Kto wie, niech
odpowie;
Lub niech się zajmą tym teologowie.
Wiem jednak
dobrze, że tu na tym świecie
Wiele niedoli i bólu jest
przecie.
Widzę niestety też bandytę, węża,
Co dobrych
ludzi łajdactwem zwycięża,
A wszędzie pełza jego
postać jurna,
Lecz jam w więzieniu jest z woli
Saturna
Oraz zazdrosnej i wściekłej Junony,
Za
której sprawą krwi wszystek zniszczony
Już w Tebach;
w gruzach leżą miasta mury.
Śmiertelne są mi od Wenus
tortury:
Strach przed Arcytą i zawiść szalona”.
Zostawmy jednak tego
Palamona;
Niechaj mu w celi cicho płynie życie,
A ja
opowiem teraz o Arcycie.
Upływa lato i noc
się wydłuża,
Już cierpień miara po dwakroć jest
duża
Równie kochanka, jak i więźnia w celi.
Nie
wiem, któremu cięższy los się ścieli,
Gdyż krótko mówiąc,
Palamon skazany
Na wieczne lochu zimne w zamku
ściany,
Gdzie śmierci czeka pojmany w okowy;
Arcyta
wolność ma pod zastaw głowy
I nigdy wrócić tu nie może
ani
Nigdy zobaczyć więcej swojej pani.
Każdy kochanek
pewnie teraz spyta,
Czy miał Palamon gorzej, czy Arcyta.
Temu
los pannę widywać pozwala,
Lecz mieszkać w celi każe od
niej z dala;
Tamtemu wolno świat objechać cały,
Lecz
lubej ujrzeć nie może pan śmiały.
Niech każdy sądzi to, co
chce, ja bowiem,
Co rozpocząłem, dalej wam opowiem.
Explicit prima pars7
Sequitur pars secunda8
Kiedy Arcyta już
do Teb powrócił,
Mdlał wciąż i jęczał, gdyż bardzo
się smucił,
Że pani swojej więcej nie zobaczy,
I krótko
mówiąc, w takiej był rozpaczy,
Jakiej stworzenie żadne
nie poznało
Ani nie pozna, póki Ziemia całą.
Nie
sypiał, nie pił, nie dotykał jadła,
Aż schudł jak patyk,
a twarz mu pobladła,
Oczy zsiniały mocno
podkrążone,
Trwożąc każdego, kto spojrzał w ich
stronę.
Sam był jak palec, znikąd mu pomocy;
Jęczał
żałośnie i płakał po nocy.
Wył, słysząc pieśni,
instrumentów granie,
I nikt uciszyć jego nie był
w stanie.
Jeszcze na duchu podupadł i mowa
Mu
się zmieniła, że nikt ani słowa
Zrozumieć nie mógł,
chociaż dobrze słyszał.
Ale nie tylko z miłości był
dyszał
Chory Arcyta – chodził jak w obłędzie,
Struty
humorem melancholii wszędzie,
Która się w czubku jego
głowy ścieli
I więzi umysł w urojonej
celi.
Wkrótce na miejscu nic nie pozostało:
Duch się
przewrócił i upadło ciało
Zakochanemu
nieszczęśnie Arcycie.
Czy ja dzień cały
tutaj pracowicie
Jego niedole opisywać muszę?
Rok czy dwa
cierpiał niedoli katusze,
Jak w swej ojczyźnie, którą
były Teby
(Czego powtarzać już nie ma potrzeby),
Ni
stąd, ni zowąd we śnie roi sobie,
Że staje przed nim we
własnej osobie
Hermes skrzydlaty – goniec boski;
a że
Widzi go smutnym, wesołym być każe.
Sztorcem
bóg trzyma kaduceusz w dłoni,
A czapka włosy jego
jasne słoni.
I nie umknęło uwadze Arcyty,
Że ten
posłaniec bogów znakomity
Takie na sobie miał dnia tego
szaty,
Jak gdy Argusa usypiał9
przed laty.
„Do Aten pójdziesz”, rzecze boski goniec,
„A
tam cię czeka twej niedoli koniec”.
Ze snu się na to nasz
Arcyta zrywa.
„Choćby mi boleść doskwierała żywa”,
Mówi,
„do Aten ja w drogę wyruszę,
Śmierci mi nawet
niestraszne katusze.
Tam pani moja, tam kochanie moje.
W jej
obecności umrzeć się nie boję”.
A po tych słowach
wielkie wziął zwierciadło
By twarz zobaczyć w nim swoją
pobladłą
I z wyczerpania odmienioną znacznie.
Myśl
mu po głowie wtedy chodzić zacznie,
Że wizerunek, co choroba
mu go
Powykrzywiała swą bytnością długą,
Tak się od
dawnej różni twarzy jego,
Że w nim Arcyty przecież nie
dostrzegą,
Gdy sobie skromnie w Atenach żyć będzie,
Po
całym mieście spacerując wszędzie
I panią swoją co
dzień oglądając.
Z pośpiechem wtedy, niczym jaki
zając,
Przywdział Arcyta niepozorne szaty,
By nikt nie
wiedział, że to pan bogaty;
Giermek jedynie był z tym
obeznany,
Co takie same też nosił łachmany.
Do Aten
idąc, nie nadkładał drogi,
W królewskie prędko więc
zawitał progi,
Aby się nająć do pracy we dworze:
Pchania,
dźwigania czy co tam być może.
Pokrótce mówiąc
i niezagmatwanie,
Znalazł pozycję był przy
szambelanie,
Co mieszkał tam, gdzie Emilia mieszkała.
Mądry był, toteż
służba w zamku cała
Jak własna kieszeń była jemu
znana.
Tyrał Arcyta codziennie od rana:
To wodę nosił,
a to rąbał drewno;
Młody był jeszcze, a silny na
pewno,
Ponadto kości miał długie i wielkie,
Mógł
więc czynności wykonywać wszelkie.
Rok minął ledwie, jeśli
dwa to długo,
Jak był Emilii jaśniejącej sługą
(Latem
i wiosną, jesienią i w zimie)
Filostrat, takie
bowiem przyjął imię.
A wielbionego choć w części
tak miło
Jak on w tej randze na dworze nie było.
Dobre
maniery miał i zważał na nie,
Więc zdobył dworu całego
uznanie.
Mówiono wtedy, żeby z łaski swojej
Szersze
mu otwarł Tezeusz podwoje,
Aby godniejsze dał mu
stanowisko,
Bo się marnuje Filostrat tak nisko.
Minął
czas jakiś, a tu wieść się niesie
O zacnym słudze,
co Filostrat zwie się,
Aż go Tezeusz wzywa, pan bogaty,
Żeby
mianować giermkiem swej komnaty,
Dając mu przy tym złota
ilość przednią,
Do rangi jego bardzo odpowiednią.
Ale
i z własnej ojczyzny sekretnie
Uposażenie dostał
wieloletnie,
Które z rozmysłem wydawał z obawy,
Żeby
przypadkiem ktoś zbytnio ciekawy
Nie myślał, skąd się taka
bierze wpłata.
I tak żył sobie przez całe trzy
lata,
Czy wrzała wojna, czy pokój trwał błogo.
Tezeusz
bardziej nie cenił nikogo.
Zostawię teraz Arcytę na
stronie,
Aby powiedzieć coś o Palamonie.
Za grubą kratą
w stolicy Minerwy
Cierpi Palamon siedem lat bez
przerwy;
Katusze znosi w ogromie rozpaczy.
Któż
większy smutek, większy ból zobaczy,
Niż ten Palamon,
którego do głębi
Miłość nieszczęsna tak okrutnie
gnębi,
Że z bólu biedak majaczy w obłędzie?
Więźniem
jest bowiem i zawsze nim będzie.
Rymem angielskim
któż opisać w stanie
Jest męki jego? Nie do mnie
pytanie.
Ja nie dam rady, więc trochę pominę.
Aż się zdarzyło
w wieczorną godzinę
Roku siódmego nocy w maju
trzeciej
(Tak stare księgi powiadają przecie,
Co tę
historię podają dokładniej)
Cudem, przypadkiem – tego
nikt nie zgadnie
(Kiedy los jaki bowiem kogo czeka,
To
w końcu spotka swojego człowieka) –
Że przyjaciela
mając do pomocy,
Uciekł Palamon z celi po
północy
I umknął z miasta, niczym lis umyka.
Upoił
wcześniej był bowiem strażnika
Winem, a opium nasypał
do wina,
Co chłop tebański sieje i wycina.
Choćby
strażnika potrząsać noc całą,
To się nie zbudzi, bo mu
smakowało.
Rycerz ucieka tak szybko, jak może.
Noc była
krótka i poranne zorze
Jakąś kryjówkę mu znaleźć
kazały.
Był tam zagajnik nieopodal mały,
Wszedł więc
Palamon ze strachu zdyszany
Do tego lasku, bo takie miał
plany,
Że w zagajniku aż po zmierzch zostanie,
A nocą
zacznie znowu wędrowanie
Do Teb swych prosić, by druhowie
mili
Na Tezeusza z nim się wyprawili.
A wtedy
albo życie straci płone,
Albo Emilię swą pojmie za
żonę.
Taki cel obrał i plan znakomity.
Powrócę jednak
teraz do Arcyty,
Który nie zdawał sobie nawet sprawy,
Jaki
go czeka wnet los nieciekawy,
Skoro bezduszna Fortuna
obrzydła
W swoje okrutne złapała go sidła.
Już bladym świtem
na gałęzi drzewa
Dzielny skowronek, dzień zwiastując,
śpiewa.
Febus10
ognisty już się w górze mieni;
Cały wschód czerpie
radość z tych promieni,
Które jutrzenka między liśćmi
niesie,
By srebrne krople nimi suszyć w lesie.
Arcyta,
co na Tezeusza dworze
Głównym był giermkiem książęcym
w pokorze,
Właśnie się zbudził, widząc dzień
radosny.
Aby powinność spełnić wobec wiosny
(Żądzom
się oddać każe pora taka),
Porywistego dosiadłszy
rumaka,
W pole poigrać ruszył i za chwilę
Był
już od dworu jedną czy dwie mile.
Do zagajnika, o którym
wspomniałem,
Wjechał przypadkiem nasz Arcyta cwałem,
By
wianek upleść, jakie młodzi plotą,
Z bluszczy lub głogu
– mniejsza jednak o to –
I tak
zaśpiewał w jasną słońca stronę:
„Witaj mi w kwiaty
i w trawy zielone
Ubrany świeży i przepiękny
maju!
Daj mi zieleni nieco z tego gaju!”.
I z konia
zsiadłszy, popędził ochoczy
W głąb zagajnika, gdzie
poniosły oczy.
Idzie tak sobie po leśnej ścieżynie,
Tam,
gdzie Palamon z obawy, że zginie,
Schował się
w krzakach, by go nie widziano.
Nie wiedział wcale,
że w tym lasku rano
Spotka Arcytę i jak świat ten
stary,
Nigdy by nawet nie dał temu wiary.
Z dawien
wie każdy, że gdzie kto wyruszy,
Tam „pola oczy mają, a las
uszy”11.
Człowiek
poczciwy niechaj zapał studzi,
Gdyż nie wie, kiedy jakich
spotka ludzi.
Nic więc Arcyta nie wiedział o druhu,
Co
był w zasięgu tak wzroku, jak słuchu,
Gdyż w krzakach
siedział po cichu – banita.
Gdy się chodzeniem
już zmęczył Arcyta
I kiedy wszystkie wyśpiewał
rondele,
Ni stąd, ni zowąd poczuł zmartwień wiele,
Jak
z dawien mają w przedziwnym zwyczaju
Swym kochankowie
w każdym znanym kraju:
Raz w drzew koronie, to gdzieś
w cierniach znowu,
Z dna na powierzchnię, ze szczytu
do rowu,
Raz w dół, raz w górę niczym wiadro
w studni;
Całkiem jak piątek12,
który raz się cudni
Aurą słoneczną, a raz deszcz
i burza
Ryczy – tak Wenus nam serca zachmurza
I tak
jak dzień jej co raz to się zmienia,
Tak Wenus różne wciąż
wdziewa odzienia;
Rzadko dni inne piątek przypomina.
Gdy
skończył śpiewać, westchnął nasz chłopina.
Usiadłszy,
oparł się o drzewo tyłem.
„Precz dniu”, powiada, „w
którym się zrodziłem!
Ile ci trzeba czasu, Wenus,
żeby
Zaprzestać wreszcie ataków na Teby?
O biada!
Jakże bowiem jest zmącona
Toń krwi królewskiej Kadmosa,
Amfiona.
Kadmosa, który Teb był budowniczym,
Bo przed nim
gród ten był zupełnie niczym;
On jako pierwszy został królem
miasta –
Jam z jego linii, on mój protoplasta,
Ja
z królewskiego się rodu wywodzę,
A dzisiaj giermek
tak nędzny przy nodze;
Temu, co dla mnie śmiertelnym jest
wrogiem,
Służę we dworze i za dworu progiem.
Jakby
zniewaga to była za mała,
Wstydu Junona mi jeszcze
przydała:
Utkwiwszy bowiem w ateńskim reżymie,
Ukrywać
muszę nawet własne imię;
Niegdyś się zwałem szlachetnym
Arcytą,
Dziś Filostratem – podrzędnym
najmitą.
O Marsie srogi! O groźna Junono!
Wasz
gniew to sprawił, że nasz ród zgładzono
Z wyjątkiem
tylko mnie i Palamona,
Który w więzieniu Tezeusza
kona.
By życie moje dobić pozostałe,
Miłość gorącą
wypuściła strzałę
W serce me szczere i pragnące
czule;
Śmierć ciału bliższą mam dziś niż koszulę.
Twe
oczy były, Emilio, przyczyną
Mej śmierci. Tyś mnie zabiła,
dziewczyno.
A inne troski me tyle są warte,
Co te
źdźbła wyki na wietrze podarte…
Czymże na uśmiech twój
zasłużyć mogę?”.
To powiedziawszy, zwalił się na
drogę
I w transie leżał tak na skraju drogi,
Po
czym się zerwał znów na równe nogi.
A ten Palamon
poczuł, jak do serca
Miecz mu się ostry, lodowaty
wwierca.
Zatrząsł się z gniewu; zniewagi tak
dużej
Zdzierżyć nie mogąc, nie czekał już dłużej.
Kiedy
ucichły Arcytowe żale,
Pobladł na twarzy niczym śmierć
i w szale
Wyskoczył z krzaków, jak strzała
z cięciwy,
I rzekł: „Arcyto, ty zdrajco
fałszywy!
Mam cię! Ty, który moją kochasz panią,
Dla
której cierpię stęskniony tak za nią,
Tyś jest z krwi
mojej, ty dałeś mi słowo!
Nie warto mówić tu o tym na
nowo.
Ty oszukałeś teraz Tezeusza,
Co cię do zmiany
imienia przymusza!
Jeden z nas umrze – mówię, jak
tu stoję.
Me prawo kochać Emilię – nie twoje.
Niech
nikt jej inny nie jest kochać czelny.
Palamon jestem i wróg
twój śmiertelny.
A chociaż nie mam tutaj żadnej
broni,
Bom z celi uciekł i patrol mnie goni,
Nie
wątpię jednak, że tu zginiesz właśnie
Albo twa miłość do
Emilii zgaśnie.
Wybieraj. Stąd się nie wymkniesz – i kwita”.
Gdy go wysłuchał
i poznał Arcyta,
Bezpardonowo, jak lew rozjuszony,
Miecz
wyjął ostry do swojej obrony
I tak powiada: „Miłosierny
Boże!
Gdybyś ty broń miał i gdyby nie to, że
Chory
z miłości szalejesz, zawczasu
Zginąłbyś, z tego
nie wyszedłszy lasu.
Sam bym śmiertelny cios zadał ci
tęgi,
Gdyż wycofuję się z owej przysięgi,
Którą,
jak mówisz, byłem złożył tobie.
Wolna jest miłość – co
zechcę, to zrobię
Pomimo ciebie, ty głupcze skończony.
Ale
rycerzem jesteś z drugiej strony
I prawo do niej
chcesz zwyciężyć w boju,
Więc ci przyrzekam, mój
szlachetny woju,
Że jutro rano, nie mówiąc nikomu,
Przyniosę
dla nas tu dwie zbroje z domu
I sam wybierzesz, która
lepsza zbroja:
Lepszą weź sobie – gorsza będzie
moja.
Przyniosę jeszcze w wieczoru godzinę
Jadło,
napoje, szaty i pierzynę.
A jeśli panią moją
zyskasz sobie
I w tym tu lesie mnie złożysz jak
w grobie,
Niech twoją żoną na zawsze zostanie”.
Palamon na to:
„Przyjmuję wyzwanie”.
Tak się rozstawszy, do dnia
następnego
Przyrzeczeń swoich obaj wiernie strzegą.
Kupidzie, zasad
wszelkich pozbawiony!
Królu, co z nikim nie dzielisz
korony!
Słusznie powiada dzisiaj ludzi sporo,
Że tron
i serce wspólników nie biorą.
I prawdę, którą
kryje to przysłowie,
Poznali nasi dwaj bohaterowie.
Arcyta
ruszył więc do miasta śmiało
I rankiem, zanim jeszcze
słońce wstało,
Dwa należycie w ciszy po
kryjomu
Komplety zbroi przygotował w domu;
Stosownie
przy tym do walki dobrane,
Wszak bić się obaj wyjdą na
polanę13.
Jedzie
więc, jedzie sam na koniu sobie,
I własnoręcznie trzyma
zbroje obie.
W końcu spotkali się w miejscu
i w chwili,
Które uprzednio sobie ustalili.
I zaczął
zmieniać się wyraz ich twarzy,
Jak się myśliwym czasami
przydarzy,
Kiedy trzymając włócznię mocno w dłoni,
Czekają,
aż się z gęstwiny wyłoni
Lew albo niedźwiedź, co
pędzi przez krzaki,
Łamie gałęzie, płosząc przy tym
ptaki,
I myślą wtedy: „Wróg mój przez gęstwinę
Już
się przedziera. Zginie czy ja zginę?
Albo zabiję go tutaj
w tym lesie,
Albo nieszczęsną mi śmierć los
przyniesie”.
Tak im się właśnie wyraz twarzy zmienia,
Gdyż
rozpoznali się już bez wątpienia.
Na przywitanie nie
rzekli ni słowa,
Nie w głowie bowiem im była
rozmowa.
A kiedy zbroje wkładali na siebie,
Jeden
drugiemu pomagał w potrzebie.
Po czym chwyciwszy włócznie
z drzewcem długim,
Dźgają się, kłują, tłuką jeden
z drugim.
Zdało się, patrząc tak na Palamona,
Że
lwia w nim furia goreje szalona,
Arcyta bił też niczym
tygrys srogi.
Jak dwa odyńce, które się w pół
drogi
Z sobą spotkawszy, bój toczą od rana,
Aż im
na usta występuje piana,
We krwi po kostki obaj
zanurzeni
Walczą zaciekle pośród leśnych cieni.
Tak ich
zostawię w tym boju, albowiem
O Tezeuszu wam teraz
coś powiem.
Wielki namiestnik,
owo przeznaczenie
Odgrywające na tej świata scenie
Opatrzność,
którą Bóg przewidział wprzódy,
Tak jest potężny, że
choćby się ludy
Całego świata jemu sprzeciwiły,
To nie
ma słowa takiego ni siły,
Które by jego wstrzymały działanie
–
Wcześniej czy później, lecz w końcu się
stanie
W dzień, co przez lat się nie powtórzy tysiąc.
Bo
plany nasze, mogę tutaj przysiąc,
Miłość, nienawiść,
pokój, wojna: one
Wszystkie są z góry wprzódy
zarządzone.
A mam na myśli
tutaj Tezeusza,
Który na łowy do lasu wyrusza,
Gdyż tak
się dzieje w samym środku wiosny,
Że gdy się tylko
zbudzi świt radosny,
Książę ubrany i gotów do
drogi;
Róg trzyma w dłoni i psy ma u nogi,
By
się wyprawić na rącze jelenie,
Gdyż dużą radość
i wielkie pragnienie
Wzbudzało w księciu każde
polowanie.
Marsowi służył przecież oraz Dianie14.
Bezchmurnym
rankiem, gdy słońce świeciło,
Tezeusz wesół i błogi
aż miło
Wraz z Hipolitą, swoją piękną żoną,
I z jej,
ubraną całą na zielono,
Siostrą Emilią wyruszył na
łowy.
Do pobliskiego boru czy dąbrowy,
Gdzie jeleń
mieszka, jak ludzie mówili,
Książę Tezeusz podążał w tej
chwili.
Tam gdzie polana, tam gdzie trawy zieleń,
Tam się
udawał, bo tam lubi jeleń
Przebiegać często, gdy ucieka
w szale,
Potem przez potok i przed siebie
dalej.
A książę wtedy, skoro go dostrzeże,
Atak
psiej sfory przypuści na zwierzę;
Psy zaś z komendą
jego osłuchane.
A kiedy przybył
książę na polanę,
Patrząc pod słońce w drzew
koronach skryte,
Wnet Palamona dojrzał i Arcytę,
Co
jak odyńce bój toczyli śmiało.
Ciosów tam wiele raz po raz
padało
Okrutnych tak, że tylko patrząc na nie,
Najlżejszym
z nich byś dąb był zwalić w stanie.
Nie wiedział
jednak Tezeusz, kim byli.
Rumaka swego więc spiął i po
chwili
Stał między nimi, nie oddając pola.
Aż miecza
dobył, po czym wrzasnął: „Hola!
Dość tego! Bo was każę
ściąć, wariaci.
I Mars mi świadkiem, że ten głowę
straci,
Kto cios wykona, który ja zobaczę.
Ale
powiedzcie, kim jesteście raczej,
Którzy polesie tak na śmierć
i życie
Bój między sobą bez sędziów toczycie?
Nie
po królewsku to, drodzy panowie”.
Wtedy Palamon
pośpiesznie odpowie:
„Panie, słów więcej nie trzeba w tej
chwili,
Myśmy wszak obaj na śmierć zasłużyli.
Jeńcy
nikczemni, dla których co kroku
Ich własne życie jest im solą
w oku.
Twoje nad nami sądy i władanie.
Nie
miejże łaski dla nas, możny panie,
Bo nam nie dane tutaj żyć
beztrosko.
Mnie zabij najpierw, i na litość boską,
Potem
też jego… albo nie, inaczej:
Wpierw zabij jego, a mnie
po nim raczej.
Nie masz pojęcia, kto cię tutaj wita:
Twój
wróg śmiertelny przecież to, Arcyta,
Któregoś przyrzekł
raz o głowę skrócić,
Jeśli mu przyjdzie w te
strony powrócić.
Kiedy u wrót się twoich zjawił
zatem,
Kazał nazywać siebie Filostratem.
Tak oszukuje on
ciebie od roku,
A ty za giermka go masz przy swym
boku.
A stopy jego próg twój przestąpiły,
Gdyż on
Emilię kocha z całej siły.
Tyle powiedzieć chciałem
o Arcycie.
Skoro dzień nastał, w którym stracę
życie,
Oświadczyć jasno chciałbym przed swym zgonem,
Że
ja nieszczęsnym jestem Palamonem,
Co uciekł z celi
i który gorąco
Pannę Emilię kocha jaśniejącą,
I który
teraz w tej oto godzinie
Z twego rozkazu na jej oczach
zginie.
A zatem proszę więc o wyrok śmierci,
Lecz
niech i jego miecz kata przewierci.
Dwóch trzeba złożyć
nas dzisiaj do grobu”.
Zacny Tezeusz tak
odpowie obu:
„Z uwagi na to przed chwilą wyznanie,
Sprawa
ta prosta będzie niesłychanie.
Sam was skazałeś, a ja
zaś jedynie
Wszem oraz wobec ogłaszam w krainie,
Że
śmierć was czeka, niech mnie Mars uchowa!”.
Kobietą będąc
prawdziwą, królowa
Płakać zaczęła, a po niej
Emilia,
I cała żeńska świta i familia.
Wielki
był bowiem kobiet żal i smutek,
Że taki straszny tego
będzie skutek.
Wszak to panowie dobrze urodzeni,
O miłość
toczą bój wśród lasu cieni.
Gdy zobaczyły ich głębokie
rany,
Tak zawołały wszystkie kobiet stany:
„Zlituj się,
panie, zlituj się nad nami,
Zlituj się, zlituj choć nad
kobietami!”.
Po czym upadły wszystkie na kolana,
Aby
całować stopy swego pana,
Aż ten złagodził swoje
nastawienie,
Bo przecież jakieś litości strumienie
W sercu
szlachetnym nieodzownie płyną.
Choć wpierw się wzdrygnął
z rozgniewaną miną,
Rozważył jednak krótko w trybie
pilnym
Ich przewinienie i w swym nieomylnym
Osądzie
winy był darował obu,
Choć złość żądała innego
sposobu,
Gdyż tak pomyślał: „Niechaj każdy trafi
Na
miłość swoją, jak kochać potrafi,
I niechaj żyje
każdy na wolności”.
Współczucie w sercu książęcym
zagości
Też i dla kobiet, które płaczą stale.
W sercu
szlachetnym poznawszy ich żale,
Książę pomyśli i szepnie
do siebie:
„Jakiż to władca, co nawet w potrzebie
Nie
zna litości, lecz w słowie i w czynie
Dla
wszystkich wokół jak lew jest jedynie?
Tak dla pokornych, jak
i dla tych, którzy
Cnotę posiedli i majestat
duży.
Podły to człowiek o nędznym rozumie,
Który,
jak zacznie, przerwać już nie umie.
Niewiele taki ma władca
rozsądku,
Który różnicy nie zna ni porządku;
Dumnych
i kornych jedną miarą mierzy”.
I jak już gniew
swój w ten sposób uśmierzy,
Wzrok jasny wzniesie nad
zebranych głowy
I w głos to samo tymi powie słowy:
„Ten bóg miłości,
co nam szczęście zsyła,
To umysł wielki i potężna
siła;
Jemu przeszkody niestraszne olbrzymie.
Na boga cudów
zasługuje imię.
Wedle swojego wszak upodobania
Serce
każdemu do czynu nakłania.
Na Palamona spójrzcie
i Arcytę:
Czyż potwierdzenie to nie znakomite?
Obaj
pojmani i zamknięci w celi,
Kiedy się wreszcie
z więzienia wymknęli
I mogąc w Tebach żywot
pędzić błogi,
Wiedząc, że jestem im śmiertelnie
wrogi
I moc mam zgładzić ich w dowolnej chwili,
To
mimo oczu rozumy stracili,
Miłość ta bowiem tak słodka, jak
podła,
Na śmierć ich tutaj niechybną przywiodła.
Patrzcie!
Czy nie są szaleńców to plany?
Któż ma być głupcem, jak
nie zakochany?
Spójrzcie, jak krwawią dziś dla boga,
który
Tak ich urządził; bóg, siedząc u góry,
Tak
im odpłacił za wszystkie usługi.
Mądrym uważa się jeden
i drugi,
Miłości służąc, cokolwiek się stanie.
Ale
najlepsze w tym całym rabanie,
Że ta, dla której stają
w szranki dumnie,
Ma dług wdzięczności tak u nich,
jak u mnie,
Gdyż tyle o tym wie, nie ubliżając,
Co
i jaskółka albo jaki zając.
Wszystko znać warto:
i ogień, i lody.
Głupcem być musisz, czyś stary
czy młody.
Ja na tym znam się, tak jak każdy zna się,
Który
był sługą kiedyś w swoim czasie.
Znając bolesne
miłości zwyczaje
Oraz cierpienie, co ludziom zadaje,
Gdyż
nieraz byłem w jej sidła złapany,
Tę wam przewinę
wybaczam, młodziany,
Na prośbę tutaj klęczącej
królowej
Oraz Emilii mej siostry tu owej.
Przysięgę
złóżcie mi obaj nieskrycie,
Że nigdy kraju mego nie
skrzywdzicie,
Ni wojny nigdy mi nie wypowiecie
I żyć
w przyjaźni będziemy na świecie.
A ja wam winę
zapomnę z ochotą”.
Tak więc przysięgli, jak ich
prosił o to,
Po czym upadli obaj na kolana,
Aby
o łaskę błagać swego pana,
Mówiąc: „My twoi
poddani, nasz panie”.
Ten łask udzielił i przyjął
błaganie,
„Stan i majątek wasz”, rzekł, „daję
słowo,
Choćby księżniczką była czy królową,
Czyni
was obu godnymi jej ręki.
Aczkolwiek nie brak w tej
sprawie udręki.
Mówię w imieniu mej siostry
Emilii,
O którą tutaj walczycie w tej chwili.
Nie
może ona poślubić was obu
Naraz i nie ma żadnego
sposobu,
Aby to zmienić, choćbyście i boje
Mieli tu
toczyć całe życie swoje.
Czy się kto podle zachowa, czy
mile,
Drugi nagwizdać mu może i tyle.
Innymi słowy:
za dwóch wyjść nie może,
Choć gniew i zazdrość kipią
coraz srożej.
Dlatego pomysł mam ze swojej strony,
By dać
każdemu los, co mu sądzony.
I posłuchajcie teraz, jak to
zrobię.
Taki kres waśni obmyśliłem sobie,
Taki tej
sprawy przewiduję finał
I basta, choćby mi kto
wypominał.
Jak wam ten pomysł do gustu przypadnie,
To
wykonajcie go wtedy dokładnie.
Niech każdy idzie sobie w swoją
drogę,
A ja wam obu tutaj przyrzec mogę,
Że nikt
okupu nie zażąda ani
Nie zostaniecie już więcej
pojmani.
Wolni pójdziecie, panowie czcigodni,
A za
pięćdziesiąt dokładnie tygodni
Każdy przywiedzie tu setkę
rycerzy
W zbroje ubranych, tak jak się
należy,
Przygotowanych na turnieju znoje,
A ja wam
słowo dzisiaj daję swoje,
Że bój rozstrzygnie, czyją będzie
ona.
I gwarantuję, że ten, kto pokona
Drugiego,
czyli ten, kto jako głowa
Setki rycerzy, o których tu
mowa,
Życie swojemu rywalowi skróci
Lub armię jego
z areny wyrzuci,
Przez co zmagania zostaną
skończone,
Emilię będzie mógł pojąć za żonę,
Skoro
Fortuna tak właśnie zamierza.
To wam przyrzekam na honor
rycerza.
A ja arenę w tym miejscu postawię
I sędzią
będę sam jeden w tej sprawie.
Niech Bóg mądrością
natchnie moją duszę
Oraz litością, gdyż rozstrzygać
muszę.
Innego końca nie widzę w tym względzie,
Nim
jeden zginie lub pojmany będzie.
Jak wam pasuje, co się tutaj
święci,
Pogląd wyjawcie i bądźcie kontenci.
Oto
kres zmagań i misja skończona”.
Któż więc
weselszy jest od Palamona?
Kto się raduje bardziej niż
Arcyta?
Kto w słowa ujmie, kto w litery schwyta
Tę
radość, którą wśród zebranych ludzi
Gest Tezeusza tak
łaskawy budzi?
Upadli zaraz wszyscy na kolana
Z wdzięczności
szczerej dla swojego pana.
Zwłaszcza dwaj młodzi Tebanie
klęczeli,
Po czym z nadzieją i w sercu
weseli
Odeszli – w drogę się udali, żeby
Odwiedzić
murem otoczone Teby.
Explicit secunda pars15
Sequitur pars tercia16
Niektórzy wezmą
za niedopatrzenie,
Jeśli wydatków tutaj nie nadmienię,
Które
Tezeusz był poniósł w budowie;
Postawił przecież teatr
co się zowie.
Wspaniała scena to bowiem, aż miło;
Na
całym świecie tak zacnej nie było.
Milę w obwodzie miał
teatr ten zgoła,
Ściany z kamienia i rów
dookoła.
Niczym spod cyrkla okrągłe miał mury,
A trybun
stopnie sześćdziesiąt do góry
Pięły się kroków, toteż
dzięki temu,
Kiedy kto usiadł, nie było problemu,
Że
będzie innym zasłaniać widoki,
Chociażby nie wiem jak sam
był wysoki.
U wschodu brama
marmurowa biała,
A od zachodu taka sama stała.
Nie
ma innego miejsca, które da się
Tak pięknie stawić w tak
niedługim czasie.
W całym królestwie nie było
osoby,
Czy to fachowca, czy innego, kto by
Arytmetyki
najmniejszy znał szczegół,
Nie pomijając geometrii reguł,
Ni
mistrzów pędzla, grawerów, rzeźbiarzy,
Którym Tezeusz by
nie płacił gaży,
By wznieśli jemu teatr takiej miary.
By obrzęd spełnić
i złożyć ofiary,
Ołtarz dla Wenus, miłości
bogini,
Urządził jeszcze wedle swej opinii
Przy
wschodnich wrotach w okazałym chramie.
A ku czci
Marsa, przy zachodniej bramie
Też chram zbudował i ołtarz,
za które
Zapłacić musiał całą złota furę.
Lśniły
z koralu czerwonego mury
I z alabastru białego
do góry
Pięła się baszta od północnej strony;
Tezeusz
ołtarz Dianie poświęcony
Tam wybudował z nabożnym
zapałem,
A przecież jeszcze wam nie opisałem
Rzeźb
i portretów, tych kształtów i twarzy
Figur, co
stały wokół trzech ołtarzy.
W świątyni Wenus,
z uwielbienia dla niej,
Wymalowano widoczne na
ścianie
Chłodne westchnienia, żałość i płacz
święty,
Noce bezsenne, skargi i lamenty,
I te
pożądań ogniste pociski,
Które żar uczuć zadaje nam
bliski,
Te przyrzeczenia, które w dobrej wierze
Zapewnić
pragną wieczyste przymierze.
Radość, Nadzieja, Zabawa,
Przygoda,
Żądza, Bogactwo, Młodość i Uroda,
Kłamstwo,
Pochlebstwo, Uroki, Płomienie,
Wydatki, Zazdrość, Popęd
i Baczenie.
Żółty nimb z astrów Zazdrość ma
u skroni,
A pstra kukułka siedzi jej na
dłoni.
Muzyka, tańce, śpiewy i zabawy,
Polor
i chucie, i wszelkie przejawy
Miłości, których to
nie jestem w stanie
Tutaj wymienić, widniały na
ścianie
Wymalowane, wyraźne i duże.
Zaprawdę całe
Kitajronu wzgórze17,
Gdzie
Wenus mieszka, o czym dobrze wiecie,
Malarz był na tym
ukazał portrecie:
Ogród rozkoszy, że aż patrzeć miło.
Nawet
Próżniactwo, co odźwiernym było,
I piękny Narcyz, ten
sprzed wielu laty,
I król Salomon, półgłówek
bogaty18;
Silny
Herkules, zaklęcia Medei
I Kirke19;
Turnus, co pełny nadziei
W bój ruszał20;
Krezus, co mimo pieniędzy
I skarbów wszelkich życie
skończył w nędzy21.
Nic
po urodzie tak więc czy majątku,
Odwadze, sprycie, sile czy
rozsądku,
Bo żadne z Wenus mierzyć się nie
może,
A świat iść będzie zawsze po jej torze.
Wszyscy
z nich w końcu czy później, czy wcześniej
W jej
sidła wpadli, zawodząc boleśnie.
Wystarczy jeden tu czy dwa
przykłady,
Nie żebym setek podać nie dał rady.
Figura Wenus piękna
i wspaniała
W morzu przepastnym się nago
kąpała.
Poniżej pępka skrywały ją stale
Jasne jak
kryształ wód zielonych fale.
Cytolę22
w ręku trzymała u boku,
Mając na głowie, bardzo
miłej oku,
Wianek z róż świeżych, który zdobił
czoło.
Nad nią gołębie fruwały wokoło.
Przed nią
stał Amor, co wyszedł z jej łona,
Skrzydłami mając
zwieńczone ramiona.
Ślepy jak zwykle był ten bożek
mały.
Jasny łuk trzymał i ostre doń strzały.
Czemuż bym nie
miał, panowie i panie,
Wspomnieć wam, co też widniało
na ścianie
W świątyni Marsa? Otóż wszystkie
mury
Wymalowano jak ten pałac, który
Wielką Świątynią
Marsa w Tracji zwany,
Gdzie lęk i groza wieją
z każdej ściany
W tej jakże chłodnej i mroźnej
krainie,
Co z okazałej Marsa willi słynie.
Najpierw
na ścianie las widniał z daleka,
Gdzie nie uświadczysz
zwierza ni człowieka;
Drzewa sękate, stare
niesłychanie,
Powykręcane, aż strach patrzeć na nie;
Wśród
nich, jak dzikus zerwany z uwięzi,
Dął wiatr zabójczy
dla każdej gałęzi.
Zaś u stóp wzgórza stała przy
rozłogu
Świątynia Marsa, wykonana bogu
Z błyszczącej
stali, a wejście to miała
Wąskie i długie.
Przeraźliwa cała.
Wicher wiał taki i taka wichura,
Że
aż się brama chwiała niczym pióra,
A blask północny
u drzwi lśnił zbłąkany,
Okien tam bowiem nie było
u ściany,
A bez nich ludzie światła nie
dostrzegą.
Wrota z diamentu wykute wiecznego
Wzdłuż
i wszerz mocnym związano żelazem,
A gmach wspierały,
wzmacniając zarazem,
Grube jak stągwie filary ze stali,
Które
się blaskiem mieniły z oddali.
Tam po raz pierwszy
widziałem, jak co dnia
Ciemne intrygi koncypuje
Zbrodnia;
Jeszcze Gniew srogi, co jak żar się jarzy;
Drobnych
złodziei; blady Strach na twarzy;
I nożownika, co pod
peleryną
Broń swą skrywając, z której ludzie
giną,
Śmieje się cały od ucha do ucha;
Stajnię, co
płonąc, czarnym dymem bucha;
I w łożu Zdradę, co
morderstwa rodzi;
Wojnę otwartą, która we krwi brodzi;
Znój
z nożem krwawym i brutalną siłą.
Coś tam też
wszędzie bez przerwy chrzęściło.
I samobójcy
przedstawiono losy,
Krew z serca całe zbroczyła mu
włosy,
Gdyż gwóźdź w ciemieniu jego tkwił
ponury;
Śmierć zimna usta otwarła do góry.
Pośród
świątyni Nieszczęście siedziało,
A żal i smutek
twarz mu skrywał całą.
Szaleństwo jeszcze widziałem, jak
w szale
Śmiechem prostackim wybuchało stale,
I Skargę
zbrojną, i okrzyków wrzawę,
I Gwałtów srogich
zmagania plugawe.
Podcięte gardła, nieme w lasach
groby,
Tysiące martwych, lecz nie od choroby;
Tyrana, co
mu łup wyrwano siłą;
Miasta zniszczone. I nic już nie
było.
Widziałem statki, jak na falach płoną,
I myśliwego
postać uduszoną
Przez dzikie w lesie niedźwiedzie.
Widziałem
Świnię, co dziecka objada się ciałem
Jeszcze
w kolebce, i kucharza, który
Choć chochla długa,
sparzył się do skóry.
Wieczna jest nieszczęść tragedia
i farsa
Od złowieszczego pochodząca Marsa.
Oto
woźnica w odległej krainie,
Co pod kołami swego wozu
ginie.
Jak z Marsowego rozkazu wynika,
Balwierza
jeszcze widziałem, rzeźnika
Oraz kowala, co młotem
zajadle
Miecz kuje ostry na tępym kowadle.
U samej
góry, tam na wieży szczycie
Ujrzałem Podbój, jak siedział
w zachwycie
I w pełni chwały; miecz ostry nad
głową
Na cienkiej nitce się zwieszał pionowo.
Tam
przedstawiono zabójstwo Juliusza,
Złego Nerona oraz
Antoniusza.
Chociaż nie było ich jeszcze na świecie,
Ich
śmierć widniała już na tym portrecie,
Bo takie było Marsowe
knowanie –
Ruch ciał niebieskich wieści, co się stanie;
Na
malowidłach zatem pokazano,
Kto z rąk spiskowców musi
zginąć rano,
A kto za miłość odda swoje życie,
Jak
gwiazdy mówią, co w niebie widzicie.
Starczy ten przykład
z dawnych opowieści;
Więcej, choć chciałbym, tutaj się
nie zmieści.
Figura Marsa stała
na rydwanie
W zbroi i z miną kwaśną
niesłychanie,
Jakby oszalał, a nad głową jego
Wszyscy
błyszczące dwa znaki spostrzegą
Z gwiazd ułożone;
każdemu z nich miano
Też odpowiednie w księgach
przypisano:
Puella oraz Rubeus23.
Bóg wojny
W taki ubrany został strój dostojny.
A u stóp
jego pies czerwonooki
Z ludzkiego ciała szarpał kęs
głęboki.
Subtelnie malarz oddał treść historii
Ku
chwale Marsa w jego boskiej glorii.
Czym prędzej teraz
do świątyni Diany
Spieszę pokrótce opisać jej ściany,
Na
których scena polowania gości,
Gdzie nie brakuje skromnej
cnotliwości.
Tam też ujrzałem Kallisto stroskaną,
Która
popadła w taki konflikt z Dianą,
Że ją zmieniła
Diana w niedźwiedzicę
I w gwiazdę, która
świetląc okolicę,
Północ wskazuje. Jeśli się nie
mylę,
Tak przedstawiono to tylko i tyle.
Dafne
widziałem również w tej krainie,
Nie, nie o Dianę
chodzi, tę boginię,
Ale o Dafne, córkę Penejosa,
Tę,
którą matka, Gaja długowłosa,
W drzewo zmieniła.
Jeszcze Akteona,
Którego Diana, strasznie oburzona,
Że ją
był nago zobaczył, w jelenia
Raz zamieniła bez
zastanowienia,
Też zobaczyłem i jeszcze widziałem,
Jak
psy się jego karmią jego ciałem.
Bo nie wiedziała sfora psów
zziajana,
Że oto właśnie zjada swego pana.
A nieco
dalej Atalanta24,
która
Zapolowała na dzikiego knura
I Meleager25
oraz inni jeszcze,
Którym szykuje Diana dni złowieszcze.
Liczne
tam także inne dzieła były,
Ale wymieniać ich już nie mam
siły.
Diana siedziała na
wielkim jeleniu.
Psy u stóp miała w swoim
otoczeniu;
Pod stopą księżyc, co natury prawem
Lśnił
w pełni, by się w nowiu tlić niebawem.
Zielona
suknia spoczywała na niej.
Łuk miała w dłoni i strzały
w kołczanie.
Na dół patrzyła Diana uzbrojona,
Gdzie
się roztaczał mroczny kraj Plutona.
Przed nią kobieta leżała
tam z przodu,
Widać, że w bólach długiego
porodu,
Żałośnie krzycząc w kierunku Lucyny26:
„Pomóż!
Ty wiesz, jak skrócić narodziny!”.
Wybitny malarz malował
te sceny,
A farby kupił za ciężkie floreny.
Gdy już Tezeusz
miał wszystko gotowe,
Świątynie zdobne w sceny
kolorowe
Oraz arenę, kosztującą wiele,
Bardzo się wtedy
zachwycił w swym dziele.
Lecz Tezeusza zostawmy na
stronie,
By o Arcycie rzec i Palamonie.
Ten dzień się
zbliżał, gdy z setką rycerzy
Powrócić mieli ze swojej
macierzy,
By walkę stoczyć, o czym była mowa.
Tak
więc do Aten, dotrzymując słowa,
Po stu rycerzy na koniach
i w zbroi
Przyprowadzili, jak umowa stoi.
Wielu
wierzyło zapewne, że lata,
A może nawet od początku
świata,
Nie pojawiła się taka załoga
Na morzach, lądach
stworzonych przez Boga,
Co tak nieliczna, a tak zacna
była:
Bo każdy, komu rycerskość jest miła,
Komu się
sława oraz wielkość marzy,
Pragnął w tym starciu dla
siebie angaży;
Był więc szczęśliwy ten, kogo wybrano.
Gdyby
się bowiem miała jutro rano
Rzecz taka sama wydarzyć gdzieś
w świecie,
Niejeden rycerz, przecież dobrze
wiecie,
Któremu miłość nieobca i siła,
Anglia czy
inna by to ziemia była,
Nie zapytawszy o furaż27
czy złoto,
Czym prędzej by się tam stawił z ochotą,
Aby
o damę walczyć. Wielki Boże!
Czy też wspanialszy gdzieś
widok być może?
Jechało wtedy razem
z Palamonem
Wielu rycerzy dostojnym szwadronem.
Niektórzy
mieli kolczugę na sobie,
Napierśnik oraz szatę ku
ozdobie;
Inni zaś w zbroi płytowej jechali,
Tarcz
pruski w ręku trzymając ze stali
Albo choć puklerz.
A niektórym nogi
Zbroja skrywała; przy nich topór
srogi
Albo buzdygan. Każda nowa moda
Jest zawsze stara,
choćby była młoda.
Takie to właśnie mieli
uzbrojenie,
W którym bój toczyć będą na arenie.
Każdy
we własnym przyodziany stylu.
Tam z Palamonem
wśród rycerzy tylu
Jest i sam Likurg28,
król tracki, już brodę
Czarną mu widać – mężną ma
urodę;
A krążki oczu mu w głowie się
mienią
Blaskiem pomiędzy żółcią a czerwienią.
Jak
gryf wyglądał, mówiąc między nami,
Z tymi wielkimi,
krzaczastymi brwiami;
Nogi potężne i silne
muskuły,
A twarde przy tym jak ten głaz nieczuły;
Barki
szerokie i długie ramiona.
Któż go, do walki z nim
stając, pokona?
Złotym rydwanem, jak to miał
w zwyczaju,
Jechał, gdyż taka moda w jego
kraju,
A cztery białe miał w zaprzęgu byki.
Zamiast
ozdobnej na zbroi tuniki
Z herbem na plecach, on
z niedźwiedziej skóry
Gruby płaszcz nosił z żółtymi
pazury,
Które jak złoto się jasne błyszczały,
Choć
płaszcz już bardzo od lat poczerniały.
Czarne miał włosy
niczym krucze pióra
Związane z tyłu – taka to
fryzura.
Wieniec ze złota tak ciężki, jak gruby,
Nosił
na głowie, a nie mam rachuby,
Ile szlachetnych w nim
tkwiło kamieni:
Tu diament błyszczy, tam się rubin mieni,
Jak
gwiazdy jasne na niebie u góry.
Wokół rydwanu zaś białe
wilczury,
Wielkie jak woły, a każdy gotowy
Za lwem
czy sarną popędzić na łowy,
Stąpały za nim z kagańcem
na pysku –
Złotą obrożą o cudnym połysku.
Setkę
wielmożów miał w swojej drużynie,
Każdy z nich
męstwem i tężyzną słynie.
Historia mówi, że
był przy Arcycie
Wielki Emetriusz29,
król Indii niezbicie,
Gniadoszem jechał w stalowe
rychliny30
I we
wzorzyste ze złota tkaniny
Suto zdobionym – niczym Mars,
bóg wojny.
I płaszcz miał z herbem na plecach
dostojny,
Sukno tatarskie zdobne w perły białe
Wielkie
okrągłe – po prostu wspaniałe.
A jego siodło ze
szczerego złota
I jeszcze nowe – wykwintna
robota.
A na ramieniu narzuta wisiała,
Co rubinami
mieniła się cała;
Włosy kręciły mu się jak
pierścienie
I lśniły złote jak słońca promienie.
Nos
miał wysoki, oczy cytrynowe,
Usta czerwone i krągłe, dam
głowę,
Zmarszczek miał trochę gdzieniegdzie na
twarzy
Żółtych, choć czasem i czarna się zdarzy;
Jak
lew rozglądał się wciąż naokoło.
Pięć i dwadzieścia
mógł lat mieć około31.
Broda
mu ledwie dopiero co rośnie,
A głos jak tuba, rozbrzmiewa
donośnie.
Na głowie wieniec z wawrzynu zielony,
Świeży
i cudny wokół – z każdej strony.
Oswojonego,
ku chwil rozbawieniu,
Orła bielika przywiózł na
ramieniu.
Sztab stu wielmożów miał z sobą
gotowy,
Dobrze odzianych, jednak oprócz głowy,
W zbroję
bogatą i w broń, co się zowie,
Wierząc, że tutaj
książęta, królowie
W tej się szlachetnej gromadzą
drużynie,
Aby rycerstwa swego dowieźć w czynie
Oraz
bój stoczyć w imieniu miłości
Na oczach jakże
wyśmienitych gości.
Biegają jeszcze z każdej króla
strony
Lwy, leopardy – każdy oswojony.
Tak oto
właśnie wielmoże zechcieli
Do miasta tego tej przybyć
niedzieli
Poranną porą i rozsiodłać konie.
Książę Tezeusz,
ten rycerz na tronie,
Kiedy już w mieście ich zgromadził
swoim
I godny nocleg też zapewnił, to im
Ucztę
wyprawił i nie szczędził trudu,
By ich zabawiać. Nie
było wśród ludu
Ani wśród możnych takiej tęgiej głowy,
Co
lepszy pomysł by miała gotowy.
Muzyków granie,
czeladzi usługi,
Prezent, co jeden był dostał czy
drugi,
Bogate wnętrza Tezeusza dworu,
Czy kto na podium
zasiadał wśród zboru,
Jakie tam damy przepiękne
tańczyły
I której śpiew był najbardziej z nich
miły,
Której najczulsze o miłości słowo,
Co za
sokoły siedziały nad głową,
Jakie psy w izbie na ziemi
leżały:
Pominę teraz ten koloryt cały,
Bo się
rozdrabniać tu za bardzo nie chcę.
Tak więc do rzeczy; niech
słucha, kto zechce.
Nocą w niedzielę,
nim jeszcze wstał dzionek,
Słyszy Palamon, jak śpiewa
skowronek
(Choć dwie godziny do świtu zostało,
Skowronek
śpiewał), po czym myśląc mało,
Wstanie Palamon i z odwagą
w duszy,
I z sercem mężnym, na pielgrzymkę
ruszy
Do Kyterejki czcigodnej, łaskawej,
Czyli do Wenus,
zawierzyć swą sprawę.
Spokojnym krokiem w jej właśnie
godzinie32
Dotarł
Palamon tuż pod jej świątynię.
Z bolącym sercem
klęknął należycie
I smutny rzecze, co też usłyszycie:
„O pani moja,
Wenus, niezrównana,
Córko Jowisza i żono Wulkana,
Którą
się cieszą Kiteronu stoki,
Chciej łzy ukoić i mój ból
głęboki.
Nieobca tobie ta udręka cała,
Wszak Adonisa
tyś kiedyś kochała.
Przyjmij więc w sercu swym
łaskawym, proszę,
Modlitwę, którą pokornie zanoszę.
Brak
słów, jakimi ci opisać muszę
Moje piekielne rany
i katusze.
Bólu mojego nie wyjawi serce;
Nie wiem, co
mówić innego w rozterce
Niż: »Miejże litość,
najjaśniejsza pani;
Znasz myśli moje i wiesz, co mnie
rani!«.
Rozważ to wszystko, uśmierz me cierpienie.
Jam
twoim sługą, nigdy się nie zmienię
I starań szczędził
nie będę czy siły,
By zawsze czyste moje wojny były.
Tak
mi dopomóc zechciej mocą swoją.
Nie pragnę chwalić ja się
przecież zbroją
Ni o zwycięstwo nie upraszam wcale.
Nie
chcę się w sławie pławić, pustej chwale
Swoich dokonań
rozgłaszanych wszędzie.
Emilii pragnę, jeśli ona będzie
Przy
mnie, to umrzeć w twojej służbie mogę.
Wymyśl więc
sposób i wyszukaj drogę.
Wszystko mi jedno, kto kogo
pokona,
Byle kochana wpadła w me ramiona.
Mars bogiem
wojny, ale cnota twoja,
Gdy tego zechcesz, silniejsza niż
zbroja,
Sprawić potrafi, że skoro świt rano,
Zdobędę
miłość sobie ukochaną.
Świątynię twoją będę wielbił
wonną
I na ołtarzu – czy pieszo, czy konno
– Ofiarę składał, zapalał kaganek.
Jeśli nie
spełnisz mych próśb w ten poranek,
O pani słodka,
błagam, niech Arcyta
Lancą bezduszną me serce powita.
Żal
mi nie będzie, gdy życie skończone,
Że ją Arcyta może
wziąć za żonę.
Tak się modlitwa ma kończy i sprawa.
Miłość
mą daj mi, o pani łaskawa”.
Kiedy już modły
zaniósł do bogini,
Zrazu Palamon ofiarę swą czyni
Wielce
pobożnie, z pełnym rytuałem,
Który pominę, choć
przytoczyć chciałem.
Figura Wenus zatrzęsła się cała
–
Palamon myślał więc, że znak mu dała,
Iż modły
jego zostały przyjęte.
Choć opóźniły się te wróżby
święte,
Miał pewność tego, że jest wysłuchany,
I wesół
wrócił w swego domu ściany.
Licząc od chwili,
kiedy pod świątynię
Ruszył Palamon, to w trzeciej
godzinie
Słońce już wstało i jutrzenka miła;
Z nimi
Emilia też się obudziła.
Wstała czym prędzej i nie
tracąc czasu,
Przed ołtarz Diany pobiegła do lasu.
A wzięła
jeszcze ze sobą służące,
Co ognie niosły gotowe
gorące,
Kadzidło, sukna oraz wszystko to, co
Ofiarowaniu
służyło pomocą:
Róg miodu, gdyż tak zwyczaj każe
stary;
Wszystko, co trzeba, by składać ofiary.
Kadząc
świątynię suknem wyłożoną,
Emilia (jeszcze przed modłów
odsłoną)
Wodą ze studni obmyła swe ciało,
A ciepło
w sercu jej nie opuszczało.
O ceremonii tej się
nie ośmielę
Wam opowiedzieć tutaj nazbyt wiele,
Chyba że
jakieś takie z grubsza sprawy.
Choć wywód byłby
nadzwyczaj ciekawy,
Ludziom poczciwym nie przyniósłby
szkody.
Dobrze, gdy człowiek zażywa swobody.
Jej włosy
jasne, czesane, niespięte.
Skroń jej wieńczyły liście dębu
święte,
Zielonym biegnąc wokół głowy wiankiem.
Dwa
zapaliła tam kaganki rankiem,
Po czym złożyła Emilia
ofiarę,
Jak Stacjusz33
pisze i te księgi stare.
Gdy się już ogień palił
należycie,
Tak rzekła Dianie, jak tu usłyszycie:
„O cna bogini lasu
zielonego,
Której to oczy najświętsze dostrzegą
Niebiosa,
ziemię i rozległe morze;
Boska królowo na Plutona
dworze
Ciemnym i niskim. O dziewic bogini,
Co
znasz me serce lata długie i ni
Jedno pragnienie, jakie
w sobie noszę,
Nie jest ci obce, uchowaj mnie,
proszę,
Przed gniewem swoim oraz zemstą srogą,
Które
Akteon był opłacił drogo34.
Zacna
bogini, wszak wiesz znakomicie,
Że pragnę panną zostać całe
życie;
Nie będę nigdy kochanką wielbioną,
Nikogo nigdy
nie zostanę żoną.
Dziewicą jestem i wiesz doskonale,
Że
polowania kocham ponad bale.
Dobrze po lasach mi się z tobą
krąży.
Nie chcę być żoną, a tym bardziej w ciąży.
Nie
kusi mnie też mężczyzn poznawanie.
Pomóż mi, pani, przecież
jesteś w stanie;
Masz możliwości i sposobność, bo
ty
Trzy w sobie jednej posiadasz istoty35.
Co
się zaś tyczy tego Palamona,
Co tak mnie kocha, że ledwo nie
skona,
Oraz Arcyty, co mnie kocha szczerze,
O łaskę
proszę, by obaj rycerze
Pokój zawarli i się
pogodzili,
A serca swoje ode mnie w tej
chwili
Odwrócić chcieli, by miłość gorąca
Ból
i pragnienia, którym nie ma końca,
I żar zostały
wreszcie ugaszone
Albo też w inną skierowane stronę.
To
tyle; o nic cię więcej nie proszę.
Jeśli nie spełnisz
tego, o co wnoszę,
Lub jeśli takie moje przeznaczenie,
Że
chcę czy nie chcę, z jednym się ożenię,
Niech wobec
tego mężem mym zostanie
Ten, co ma większe ku mnie
pożądanie.
Spójrz, o bogini, czysta i troskliwa,
Na
łzę, co gorzka po mych licach spływa.
Jako żeś panną,
która w swej opiece
Trzymasz nas wszystkie, tobie dziś
polecę
Swoje panieństwo, byś je zachowała,
A będę
służyć ci do śmierci cała”.
Ogni błyskała na
ołtarzu siła,
Kiedy Emilia się przed nim modliła.
Aż
tu rzecz dziwną naraz widzi właśnie,
Gdyż jeden spośród
tych płomieni gaśnie
I znów rozbłyska, ale co
ciekawsze
Inny wnet płomień wygasa na zawsze;
A gasnąc,
syczy jak kłody, co płoną,
Nim je w ogóle jeszcze
wysuszono;
Po czym z kłód końców wylewa się
cały,
Jakby krwi krople po drewnie spływały.
Tak ją
zdarzenia owe przeraziły,
Że zakrzyknęła Emilia co siły.
Nie
wiedząc wcale, co to wszystko znaczy,
Wyła ze strachu, ale nie
z rozpaczy;
Jej głos żałosny, a twarz
zapłakana.
Wtedy znienacka pojawia się Diana
Z łukiem
na ręku oraz strzałą ostrą
I tak powiada: „Nie frasuj
się, siostro,
Gdyż zapisano już i zatwierdzono
Tam
w bogów gronie, że zostaniesz żoną
Jednego śmiałka,
z których każdy wiele
Cierpi dla ciebie na duszy
i ciele,
I kocha szczerze. Ale rzec nie mogę,
Kto
z nich to będzie. Muszę ruszać w drogę.
Bywaj
więc! Ołtarz mój i ogień na nim
Los twej miłości
wyjawią ci, zanim
Stąd wyjdziesz”. Ledwie słowa te
wybrzmiały,
W kołczanie Diany zatrzęsły się
strzały,
Brzęcząc donośnie, gotowe do dzieła.
Po
chwili Diana w gęstwinie zniknęła.
Emilia stała
zdumiona w pokorze,
Mówiąc do siebie: „Cóż to znaczyć
może?
Pod twą obronę uciekam się, Diano,
Mocy i woli
jam twojej poddaną”.
Najbliższą drogą ruszyła do
domu;
Nic więcej mówić nie trzeba nikomu.
W następnej zaraz
już Marsa godzinie
Idzie Arcyta nawiedzić świątynię
Strasznego
Marsa, by złożyć ofiary,
Jak ryt pogański nakazywał
stary.
Z pobożnym sercem, wielce bogobojny,
Gorąco
modli się do boga wojny:
„O mocny boże,
który w zimnej Tracji
Sławiony jesteś, tyś pan każdej
nacji;
Królestw i krajów wszelka armia żywa
Niczym
ta uprząż w twym ręku spoczywa,
A tyś jest władcą
jej rychłego losu,
Wysłuchaj mego żałosnego głosu.
Jeśli
ma młodość się może zasłużyć
I jeśli moc ma jest
warta, by służyć
Boskości twojej – bym między twe
woje
Mógł wejść – miej litość na cierpienie
moje.
Przez wgląd na ból i żądzę rozognioną,
Ktorąś
sam niegdyś nie inaczej płonął,
Czerpiąc do woli upojną
urodę
Nadobnej Wenus i jej wdzięki młode
Posłuszne
tobie, gdyś brał je w ramiona
(Choć raz porażka ci była
sądzona:
Sidła zastawił, gdyś się tulił do niej,
I tak
cię nakrył Wulkan przy swej żonie).
Przez wzgląd na smutek,
co ranił twe serce,
Okaż współczucie w mojej
poniewierce.
Lat mam niewiele, wiedza moja mała,
Lecz ranę
taką miłość mi zadała,
Jakiej nikt z żywych nie
doświadczył jeszcze,
Gdyż ta, dla której cierpię ból
i dreszcze,
Nie drgnie, choć nawet w otchłań
wpadłbym ciemną,
I wiem, że nim się zlituje nade
mną,
Muszę wywalczyć ją sobie swą siłą
I wiem,
że teraz, jakkolwiek by było,
Bez twej pomocy i łaski
w tym czasie
Na nic ta cała moja siła zda się.
Prośbę
mą spełnij ciągle ponawianą,
Wspomóż mnie, panie, w boju
jutro rano
Przez wzgląd na ogień, który płonął
w tobie,
A dzisiaj w mojej goreje osobie.
Spraw,
by mnie jutro wygrana czekała.
Trud mój to będzie, twoja
będzie chwała.
A wielbił będę twą władczą
świątynię
Nad wszystkie inne i w każdej
godzinie
Zgodnie z twą wolą, w twoim robiąc
fachu.
Sztandar zawieszę w twej świątyni gmachu
I broń
rycerzy, których mam przy sobie.
Póty, dopóki nie złożą
mnie w grobie,
Na twym ołtarzu będzie ogień
płonął.
Przysięgę jeszcze składam uniżoną:
Brodę
i włosy, co mój żywot cały
Rosną i nigdy nożyc
nie zaznały36,
Tobie
przekażę; jak żyć będę długo,
Zawsze zostanę twoim
wiernym sługą.
Zlituj się, panie, uśmierz moje bóle:
Niech
wygram! Więcej nic nie chcę w ogóle”.
Skończył modlitwę
nasz Arcyta śmiały.
Wtem drzwi i skoble u drzwi
zastukały,
Co też Arcytę wielce przeraziło.
Ogień się
palił w kagankach aż miło
I blaskiem całą
oświetlał świątynię.
Wtem słodki zapach gdzieś z ziemi
popłynie.
Do ognia podszedł Arcyta i więcej
Kadzidła
wrzuca, by płonął goręcej.
I jeszcze inne czyni
rytuały.
Marsa kolczugi wtem sploty zadrżały,
A w ich
brzęczeniu, kiedy patrzył na nie,
Takie usłyszał Arcyta
szeptanie,
Słabe i ciche: „Wygrana, wygrana!”,
Za
co przed Marsem upadł na kolana,
Cześć mu oddając i należną
chwałę.
I tak swe modły zakończywszy całe,
Pełen
nadziei nasz Arcyta młody
Radośnie wraca do swojej
gospody,
Szczęśliwy niczym na słońcu ptaszyna.
A wkrótce potem się
kłótnia zaczyna
W niebie wysokim: swary, krzyki,
wrzaski
O udzielenie takiej samej łaski
Pomiędzy
Wenus, boginią miłości,
A Marsem srogim, który sobie
rości
Prawo do tego, by dotrzymać słowa.
Jowisz chciał
spokój przywrócić od nowa,
Ale dopiero zimny Saturn
blady,
Który był świadkiem już niejednej zwady,
Obmyślić
zdołał, starzec doświadczony,
Plan, który obie zadowolił
strony.
Wiek ma przewagę (i tego nie zmienię),
Gdyż
w nim i mądrość jest, i doświadczenie.
Starca
prześcignie człek, lecz nie przegada.
By strach przeminął,
by ucichła zwada,
Saturn wymyślił, choć wbrew swej
naturze,
To rozwiązanie, które wam powtórzę.
„Córuś ma droga,
Wenus”, Saturn rzecze,
„Mój szlak przepastny, co się długo
wlecze,
Więcej dokona, niż człowiek jest w stanie.
Me
jest topienie w bladym oceanie,
Me jest więzienie przy
pomrocznej ścianie,
Me jest duszenie, za gardło wieszanie,
Me
są pomruki i chłopskie powstania,
I mnie się jazgot
czy otrucie kłania;
Kara czy zemsta to moje zadanie –
Gdym
we lwa znaku, biorę ja się za nie.
Zamków zburzonych me są
ruin góry,
Wysokie wieże i obronne mury
Na cieślę
lub na górnika zwalone.
Jam, kolumnami trzęsąc w każdą
stronę,
Zabił Samsona. Me są chorób chłody,
Ciemne
knowania i podstępne szkody.
To ja zarazę i niedolę
tworzę.
Nie płacz już więcej. Ja starań dołożę,
Aby
Palamon, twój rycerz wzorowy,
Miał swoją panią zgodnie
z twymi słowy.
Mars wesprze swego swoimi siłami,
Lecz
pokój musi nastać między wami,
Choć różne wasze są
temperamenty,
Przez co toczycie ten spór niepojęty.
Jestem
twym dziadkiem: co zapragniesz, zrobię.
Nie płacz. Wykonam,
czego życzysz sobie”.
Przerwę opowieść,
niech to was nie złości,
O Marsie, Wenus, bogini
miłości,
Byście usłyszeć mogli wszyscy społem,
Skoro
już o tym wam mówić zacząłem.
Explicit tercia pars37
Sequitur pars quarta38
Głośno się bawił
lud w ateńskim kraju,
A wiosny żądze, jak to zwykle
w maju,
Tak dookoła wszystkich radowały,
Że
poniedziałek przetańczono cały
I w służbie Wenus
czas upłynął miło.
Ale o świcie wstać im trzeba
było,
By ujrzeć walkę, co się jutro stoczy,
Do snu
zmrużyli zatem nocą oczy.
Rankiem o świcie, skoro słońce
wstanie,
Koni, uprzęży słychać stukotanie
W każdym
zajeździe, skąd możni panowie
Na dwór jechali. A było
ich mrowie.
Każdy na swoim rumaku się pręży.
Jakaż tam
była feeria uprzęży
Dziwnych, bogatych i świetnej
roboty:
Tu stal, tam hafty, tam ornament złoty.
Tarcze
błyszczące, ogłowia, kropierze,
Hełmy złocone i kolcze
pancerze,
A na kolczugach tuniki herbowe.
Od stóp po
samą wystrojeni głowę.
A w ślad za nimi wojowników
świta
Oraz giermkowie, z których każdy chwyta
Lancę,
by grot tam przymocować do niej,
Lub rzemykami zajęte ma
dłonie,
Hełm przywiązując albo imacz39
tarczy;
Na każdy szczegół czasu im wystarczy,
Nikomu
żadna powinność nie zbrzydła.
Rumaki gryzą złocone
wędzidła,
Multum płatnerzy w te i we w tę
goni
Z jakimś pilnikiem albo młotkiem w dłoni.
Piesi
włościanie, a również plebs pieszy
Z drągi
grubymi za wielmożą spieszy.
Fujarki, trąbki, bębny oraz
rogi,
Które w czas bitwy głos wydają srogi.
Pałac
w szwach pęka, niczym na przyjęciu:
Tutaj trzech stoi,
tam znowu dziesięciu
I debatują o Tebanach obu:
Komu
do ślubu, a komu do grobu.
Jedni coś mówią, a inni
miarowo
Na „tak” kiwają spolegliwie głową.
Ci za
brodaczem, a tamci są za tym,
Co ma łysinę albo za
kudłatym.
Ci mówią, że mu groza patrzy z twarzy:
„Topór
ma ciężki, więc bić się odważy”.
Pogwar wypełnił zaraz
salę całą
Na długo po tym, jak już słońce wstało.
Wielki Tezeusz, ze
snu obudzony
Śpiewem i zgiełkiem nagłym z każdej
strony,
W pałacu swego jeszcze był komnacie,
Gdy
dwaj rycerze, których dobrze znacie,
Jednako zacni, na dwór
ten przybyli.
Książę Tezeusz stał w oknie po chwili
Jak
bóg na tronie dostojnie odziany,
A lud się cisnął pod
pałacu ściany,
By pokłon w hołdzie mu oddać
głęboki,
Rozkazy poznać jego i wyroki.
Herold czym
prędzej wstąpił na piedestał
I lud uciszał, aż ten
gadać przestał.
Skoro ucichły gwary i chrząknięcia,
Wnet
się rozległa jasna wola księcia:
„Nasz zacny władca
w słusznej swej ocenie
Doszedł do wniosku, że
unicestwienie
To wszak ogromne, jeśli dziś o świcie
Miałby
się stoczyć bój na śmierć i życie.
Aby rycerze nie
ginęli, zmienia
Postanowione wcześniej zamierzenia.
Pod
karą śmierci nie może, kto żywy,
Wypuścić strzały
najmniejszej z cięciwy.
Nikt też berdysza z sobą
wnieść nie może,
Niedozwolone są tak samo noże
Czy
krótkie miecze ostro zakończone:
Ani na atak, ani na
obronę;
Nosić, dobywać takich się zabrania.
Nie będzie
również natarć powtarzania:
Raz tylko każdy z lancą
zaostrzoną
Będzie mógł zderzyć się z przeciwną
stroną
Lub pchnąć, na ziemi mając stopy obie,
By
bezpieczeństwo tak zapewnić sobie.
A kto się reguł tych
złamaniem skala,
Przykuty siłą zostanie do pala
(Co mieć
po jednym będzie każda strona)
I tam poczeka, ale tam nie
skona.
Jeśli zaś wódz sam będzie pochwycony
Albo zabije
wodza drugiej strony,
To zakończona rozgrywka zostanie.
Idźcie
więc z Bogiem! I czyńcie staranie!
Długim się
mieczem bić i buzdyganem
Macie. Do boju! Nie sprzeczać
się z panem!”.
A okrzyk ludu wzbił
się pod niebiosy,
Tak głośne były i radosne
głosy:
„Niech Bóg w opiece ma dobrego pana,
Co nie
chce, żeby była krew przelana!”.
Rogi zawyły i trąbki
zabrzmiały,
I ku arenie ruszył orszak cały.
Idąc
przez miasto, każdy szyk swój dzierży.
Wiszą proporce ze
złota, nie z serży40.
Jechał więc
książę, jak panu przystoi,
Młodzi Tebanie, obaj w lśniącej
zbroi,
Jechali obok, każdy z innej strony;
Potem zaś
orszak Tezeusza żony
Oraz Emilia, a reszta za nimi
Zgodnie
z hierarchią i rangami swymi.
Jadą przez miasto.
A gdy już przybyli
Do wrót areny, to jeszcze w tej
chwili
Słońce poranną się lśniło poświatą.
Tezeusz
zajął trybunę bogatą
Jak Hipolita, a przy niej
Emilia
I dworska świta, i cała familia.
A od
zachodu przez Bramę Marsową
Wkracza Arcyta z drużyną
bojowo,
Sztandar ze sobą przynosząc czerwony.
W tej
samej chwili, ale z drugiej strony,
Przez Bramę Wenus, co
od wschodu stoi,
Palamon wchodzi na arenę w zbroi,
Z miną
odważną sztandar niesie biały;
Choć wszerz i wzdłuż
by świat przeszukać cały,
Tak równych sobie drużyn nie
znajdziecie,
Nie ma mądrego tak bowiem na świecie,
Kto by
powiedział, że jedna drużyna
Bardziej jest zacna, zasłużona,
czy na
Innym też polu ma przewagę jaką.
W szeregu
każda z nich stała jednako.
Potem imiona wszystkich
wyczytano,
Aby liczebność zyskać wyrównaną.
Po bram
zamknięciu z trybun głos dochodzi:
„Do boju, dumni
rycerze wy młodzi!”.
Już heroldowie swe
kłusy skończyli;
Dźwięk trąb i rogów rozbrzmiewa po
chwili.
Nic dodać więcej. Z zachodu i wschodu
Wjeżdżają
lance, podparte od spodu
Hakiem przy zbroi, wjeżdżają już
oni,
Co siec potrafią i dosiadać koni.
Trzaska się
drzewce, gdy w tarczę uderza,
A cios ląduje na
żebrach rycerza.
Wznoszą się lance dwadzieścia stóp
w górę
I miecze lśniące prężą swą
posturę.
Rwącym strumieniem krew czerwona tryska.
Hełmy
w mak drobny rozsiekane z bliska.
Tu komuś kości
buzdygan zgruchotał,
Tam znów ktoś w tłumie dziarsko
bronią miotał.
Koń się gdzieś potknął, a jeździec,
choć żyje,
Tarza się w ziemi i z bólu się
wije.
Inny znów stoi, drzewce ma złamane,
Lecz zada
jeźdźcy i koniowi ranę.
Rannego znoszą i wleką do
pala,
I mimo woli na bój patrzy z dala.
Tam musi
zostać, jak było mówione.
Drugiego wzięto na inną znów
stronę.
Chwilę Tezeusz im odpocząć daje.
Kto chce,
napije się wtedy lub naje.
W tym dniu niejedno mieli dwaj
Tebanie
Ostre ze sobą w batalii spotkanie:
Ten
z siodła zleci, gdy tamten go trafi.
Nie ma tygrysa
w dolinie Gargafii41,
Co
widząc, jak mu złodziej młode chwyta,
Byłby bezwzględny,
tak jak ten Arcyta
Przez swoją zazdrość wobec Palamona.
Nie
ma w Belmarii pośród lwów czempiona,
Który by z głodu
mógł tak nie znać miary,
Który krwi pragnąłby tak od
ofiary,
Jak ten Palamon chciał zabić Arcytę.
Ciosy
zazdrości się lały sowite.
Strumieniem krew też płynęła
czerwona.
Z czasem rzecz każda
będzie zakończona.
Nim na spoczynek się słońce
udało,
Dzielny Emetriusz uderzył był śmiało
Na
Palamona, gdy ten bił Arcytę,
I ostrze miecza w nim
zatopił lite.
Dwudziestu chłopa znosiło go z pola,
Choć
się nie poddał – taka jego dola.
Mężny król Likurg
był przy Palamonie
I dzielnie stawił się w jego
obronie,
A król Emetriusz, mimo swojej siły,
Gdy
Palamona go ciosy trafiły,
Darmo pozycję swoją
zabezpiecza,
Gdyż z siodła spadł był na odległość
miecza.
Lecz wszystko na nic, Palamona bowiem
Pod pal
zabrano z nadszarpniętym zdrowiem.
Na nic mu serca
walecznego plany,
Gdy siłą został na dobre pojmany,
Tak
jak zasada mówi ustalona.
Kogo żal większy
niźli Palamona,
Który nie wróci już na bitwy pole?
Tezeusz,
widząc, co się dzieje w dole,
Aby walczące uświadomić
strony,
Krzyknął: „Hej, stójcie! Turniej
zakończony!
I sprawiedliwy ja wyrok w tej
chwili
Ogłaszam wszystkim, że rękę Emilii
Zdobył
szczęśliwie tebański Arcyta”.
Z radości każdy
krzyczeć zaczął i ta
Radość tak wielka, tak głośna,
że prawie
Arena pękła przy widowni wrzawie.
Nadobna Wenus,
miłości królowa,
Cóż zrobić może? Jakie wyrzec
słowa?
Płakać jej chyba już tylko zostało,
Aż łzy
wypełnią tę arenę całą.
„Jakimże wstydem”, mówi,
„cała płonę!”.
A Saturn na to: „Nie
wszystko stracone.
Mars dopiął swego, ale daję głowę,
Że
wkrótce ujrzysz rozwiązanie nowe”.
Trębacze grają,
heroldowie krzyczą
Z dzikim zachwytem, z radością
słowiczą,
Winszując triumfu waszmościArcycie,
Lecz
cicho sza, bo teraz usłyszycie,
Jaki to cud się zdarzył
wyjątkowy.
Groźny Arcyta
przyłbicę zdjął z głowy
I konia spiąwszy,
ruszył, by swe lico
Przed mu nadobną ukazać
dziewicą,
A jadąc, patrzył na Emilię miłą
I szczęście
wielkie w jego sercu było.
Coraz ku niemu panna
spoglądała
(Taka natura bowiem kobiet cała,
Że za
Fortuny wyborem iść będzie).
Ni stąd, ni zowąd
w niepojętym pędzie
Furia spod ziemi wyskakuje
wściekła,
Z ciemnych otchłani bezkresnego piekła
Wysłana
teraz właśnie przez Plutona –
Prośba Saturna została
spełniona.
Jak się koń wtedy na boki nie rzuci,
Jak się
nie potknie, jak się nie wywróci.
Nim się Arcyta
z zagrożeniem zmierzył,
Głowę roztrzaskał o ziemię,
lecz przeżył.
Pierś o łęk przedni była
potłuczona.
Leżał ci czarny jak węgiel czy wrona,
Tak
krwią oblicze okrutnie nabrzmiało.
Prędko z areny
zabrano go cało
I przeniesiono, choć bolała dusza,
Do
sal pałacu księcia Tezeusza,
Gdzie go czym prędzej wycięto
ze zbroi,
Do łóżka kładąc, gdyż był, drodzy moi,
Świadomy
jeszcze i żyw w owej chwili,
I ciągle wołał
do pięknej Emilii.
Książę Tezeusz
tak więc z całym dworem
Do Aten wrócił z pompą
i polorem,
Chociaż wypadek się zdarzył pechowy,
Nie
chciał nikomu zawracać tym głowy.
Ludzie mówili jeszcze, że
Arcyta
Żył będzie, czaszka się zrośnie rozbita.
Z innego
względu też byli weseli:
Że nie polegli, chociaż rany
mieli
Ciężkie; a zwłaszcza jeden, który zdrowo
Włócznią
przekłutą miał klatkę piersiową.
Na inne rany, złamania,
rozcięcia
Jeden miał maści, a inny zaklęcia;
Leki
ziołowe, szałwię, różne płyny
Brali, by tylko nie stracić
kończyny.
Za to od księcia usłyszeli, zuchy,
Wyraz
uznania i słowa otuchy.
Ucztę wieczorem dla
obcych rycerzy
Wyprawił książę huczną, jak należy.
Żadnej
porażki nie było czy szkody:
To tylko turniej, jedynie
zawody.
Nie ma przegranych. A nawet jeżeli
Niektórzy
padli – cóż, mniej szczęścia mieli.
I chociaż
nawet do pala by siłą
Dwudziestu chłopa kogo zapędziło,
Nim
się był poddał, sam jeden jedyny
Wleczon za wszystkie możliwe
kończyny,
A rumak jego drągami pognany
Przez
pieszych wojów, to żadne szykany
Go nie spotkały z ani
jednej strony
Ni o tchórzostwo nie był posądzony.
Toteż
Tezeusz upomniał swych gości,
By się wyzbyli waśni czy
zazdrości,
Gdyż każda strona bój wygrała, zatem
Jeden
drugiemu niechaj będzie bratem.
W krąg się rozległy
koleżeńskie gwary,
A wtedy książę wręczył wszystkim
dary,
Stosowne zawsze do rangi osoby.
I ucztę wydał,
co trwała trzy doby.
A gdy już jego opuszczali
progi,
Wyjechał z nimi na jeden dzień drogi,
Aż
w swoje strony ruszyli rycerze,
„Bywaj! Bądź zdrowy!”
żegnając się szczerze.
Więcej o bitwie tej nie
usłyszycie.
O Palamonie powiem i Arcycie.
Opuchły piersi
Arcycie, i rana
W sercu wciąż rosła
nieopanowana.
Krwi skrzepy gniły – i na nic się
zdały
Medyków trudy, gdyż skrzep wpadał cały
Do
wewnątrz ciała. A krwi upuszczanie,
Bańki czy zioła nie
były już w stanie
Temu zaradzić, wszelkie bowiem
siły
Ciało i umysł jego opuściły,
Nic też
trucizny z trzewi nie wyrzuca.
Obrzękiem ma już
napuchnięte płuca,
A każdy mięsień od piersi po
szyję
W truciźnie tonie bezwładny i gnije.
Ani
na powrót do zdrowia nie wpływa
Wymiotowanie czy też
lewatywa.
Wszystko zniszczone już w tym jest obszarze,
Nic
tu natura więcej nie dokaże.
A gdzie natura zaradzić nie
zdoła:
Żegnaj medyku! Brać go do kościoła!
I taka
prawda. Widać znakomicie,
Że śmierć niechybna pisana
Arcycie,
Toteż Emilię oraz Palamona
Zobaczyć pragnie,
zanim rychło skona.
A gdy już przed nim stanęli
oboje,
Takie skierował do nich słowa swoje:
„Duch mój
nieszczęsny sercem nie poruszy,
By zdradzić sedno bolesnych
katuszy
Tobie, ma pani, którą najgoręcej
Ze wszystkich
kocham, lecz składam w twe ręce
I do twych usług
dzisiaj ducha mego,
Gdyż dni me wkrótce już kresu dobiegą.
O,
ja, nieszczęsny! Jakież bóle, rany
Cierpię od dawna tobie
tak oddany!
Ach, śmierć mnie czeka, z nią nasze
rozstanie,
Emilio moja, cóż poradzę na nie?!
Tyś moją
panią, ciebie mam za żonę,
Z twojej przyczyny me życie
skończone.
Czym świat jest? Czego człowiek życzy sobie?
Dziś
z ukochaną leży, jutro – w grobie;
I nie
masz z kim się przywitać od progu.
Żegnaj Emilio! Ach!
Słodki mój wrogu!
Weź mnie w ramiona i, na miłość
boską,
Słuchaj, co mówię, uważnie i z troską.
Od dawna toczę
z Palamonem boje
O miłość twoją i zazdrości
swoje.
Niech Jowisz mądrze prowadzi mą duszę,
Szczerze
powiedzieć teraz bowiem muszę,
O tym tu słudze, jakże
znakomitym,
Nie pomijając żadnej kwestii przy tym:
Rangi,
szczerości, rycerstwa, imienia,
Pokory, wiedzy, stanu,
pochodzenia,
Wolności – żadnej z rzeczy, co
należy
Do szlachetnego rzemiosła rycerzy.
Niechaj więc
Jowisz mnie boski wysłucha
I mocą swoją wesprze mego
ducha.
Nie znam na świecie tym całym nikogo,
Kto by na
miłość zasługiwał błogą
Bardziej od tego tutaj
Palamona,
Który cię kocha aż po dzień, gdy skona.
Jeśli
wyjść za mąż byś kiedyś raczyła,
O Palamonie chciej
pamiętać, miła”.
I kiedy zdołał wymówić te
słowa,
Cichnąć zaczęła nagle jego mowa,
Od stóp do
piersi bowiem zdrętwiał cały,
Gdyż chłody śmierci go
opanowały;
Oba ramiona również utraciły
Wtedy na zawsze
swe witalne siły.
Umysł, co serce zamieszkiwał
chore,
Zawodzić począł, śmierci czując porę;
Oczy
mgłą zaszły, tchu już brakowało.
Na twarz swej pani jeszcze
spojrzał białą,
Którą porównać mógłbym tutaj
z lilią,
I rzekł na koniec: „Zlituj się,
Emilio!”.
Dusza odeszła, ale gdzie nie powiem,
Sam
jeszcze nigdy tam nie byłem bowiem.
Dlatego na tym tutaj
poprzestanę.
O duszy w Piśmie nic nie napisane,
A ja
nie jestem teologiem ani
Nie myślę mówić, w co ci
oczytani
Wierzą, choć w dziełach swoich piszą
zdania,
Podając miejsce duszy przebywania.
Arcyta umarł.
Mars wziął jego duszę.
Ja o Emilii zaś powiedzieć
muszę.
Krzyknie Emilia,
kiedy to zobaczy.
Przy niej Palamon zawyje z rozpaczy.
Tezeusz
siostrę, co niemal zemdlała,
Zaraz odciąga od martwego
ciała.
Próżno tu mówić, jak szlocha w niemocy,
Łzy
gorzkie lejąc od rana do nocy.
Bo tak kobiety cierpią w takiej
chwili,
Gdy je mężowie opuszczają mili,
Że dnie swe
całe przepędzają w smutku,
Bolejąc aż do śmiertelnego
skutku.
Bez końca płacze
każdy i zawodzi –
Zarówno starcy, jak i ludzie
młodzi.
Śmierć jego w całym opłakują mieście:
Słychać
płacz dzieci, szlochania niewieście,
Nawet mężczyźni
dorośli łzy ronią,
Mokre policzki ocierając dłonią.
Większe
to były zaprawdę lamenty,
Niż kiedy Hektor został
zaciągnięty
Martwy do Troi. Wrzask był wniebogłosy,
Twarze
drapano, wydzierano włosy.
„Czemu umarłeś?”, wołały
kobiety,
Emilię miałeś wszak i złoto. Rety!”
Tak przygnębiony
był książę Tezeusz,
Że mógł pocieszyć go tylko
Egeusz,
Rodziciel stary, który z doświadczenia
Wiedział,
że świat się nieustannie zmienia:
Smutek po szczęściu, po
smutku wesele.
Przykładów na to pokazywał wiele.
„Jak i nie
umarł”, mówi, „żaden przecie,
Kto by choć trochę nie
pożył na świecie,
Tak też i nie żył nikt, kto by”,
powiada,
„Nie umarł w końcu. Ot co, trudna rada.
Ten
świat jest tylko pełną nieszczęść drogą,
Myśmy
pielgrzymi, co nią kroczyć mogą;
Śmierć jest cierpienia
końcem lodowatym”.
I wiele jeszcze powiedział poza
tym
Słów mądrych, aby wszyscy w takiej chwili
Ochłonąć
mogli i się nie smucili.
Książę Tezeusz
z troską należycie
Rozmyśla, gdzie to postawić
Arcycie
Można mogiłę, by rangę Arcyty
Oddać najlepiej
i wszystkie zaszczyty.
W końcu decyzję podjął
znakomitą:
Tam, gdzie Palamon raz pierwszy z Arcytą
Za
miłość swoją do walki stanęli,
Kiedy się obaj wydostali
z celi,
W tym lesie, który zielony, pachnący,
Tam,
gdzie kochania zew cierpiał gorący,
Tam, gdzie czuł w sercu
rozpacz nieskończoną,
Tam, gdzie biadolił i z miłości
płonął,
Ogniska jasność będzie rozniecona,
W której
się obrzęd pogrzebu dokona.
I wnet rozkazał, by dęby
wycięto
Stare i grube na tę galę świętą,
Po czym
ułożyć kazał drewna w rzędzie
I stos postawić,
który płonąć będzie.
Szybko się ludzie jego
uwijali,
Przygotowania czyniąc do tej gali.
Na polecenie
księcia Tezeusza
Ktoś po katafalk należny wyrusza,
Który
to książę okrył zaraz potem
Włóknem najdroższym, co
błyskało złotem.
Tym samym suknem odziano Arcytę.
Dłonie
miał w białych rękawicach skryte,
Głowę korona zdobiła
z wawrzynu,
W ręku miecz jasny tkwił, gotów do
czynu.
Twarz odsłonięta, chłodem od niej wiało,
Na
katafalku umarłego ciało
Książę położył i zawył
z rozpaczy,
Że aż żal słuchać, gdy kto słuchać
raczy.
Aby go ujrzeć mogli wszyscy potem,
Na zamek rano go
przyniósł z powrotem,
Gdzie każdy wyje i na głos
zawodzi.
Później Palamon
tebański przychodzi.
Brodę rozwianą ma, włosy
w popiele
I czarne szaty, a na nich łez
wiele.
Ale nie było nikogo w tej chwili,
Kto by mógł
rzewniej płakać od Emilii.
Jako że owa ceremonia winna
Być
wystawniejsza niźli każda inna,
Książę polecił giermkom,
by posłali
Po trzy rumaki w uprzęży ze
stali
Błyszczącej, z których każdy był okryty
Suknem
herbowym zacnego Arcyty.
Konie to wielkie i sierść miały
białą;
Na nich okrakiem trzech mężów jechało.
Jeden
niósł tarczę Arcyty, a drugi
Włócznię miał w dłoni,
trzeci zaś łuk długi
Trzymał turecki (kołczan złoty
cały,
Złotej uprzęży paski migotały).
Jechali w smutku
z przygiętym tułowiem
Do lasu tego, o czym teraz
powiem.
Najznakomitsi spośród Greków Grecy
Wzięli
katafalk na barki, na plecy
I wolnym krokiem, od płaczu
czerwone
Mając źrenice, w każdą miasta stronę
Szli
ulicami czernią wysłanymi,
Czarne też sukna wisiały nad
nimi.
Po prawej stronie szedł stary Egeusz,
Po drugiej
stronie zaś książę Tezeusz.
W złotych naczyniach,
z których Grecy słyną,
Niesiono mleko, miód, krew oraz
wino.
Potem Palamon, świta jego cała,
Za nimi smutna
Emilia jechała
I ogień wiozła, co tlił się pomału,
By
pogrzeb zacząć wedle rytuału.
Żeby pomyślnie
wszystko przebiegało
Podczas ostatniej posługi, niemało
Było
zachodu i wysiłku trzeba.
Liście u szczytu dosięgały
nieba,
Wszerz miałeś sążni ze dwadzieścia pewno,
Aż
tak szeroko rozłożono drewno.
Na spód włożono ze słomy
przykrycie
I ogień w końcu wzniecono na
szczycie,
Jak drew gatunek każdy nazywany:
Dęby, topole,
jesiony, kasztany,
Świerki, osiki, derenie, olszyny,
Cisy
i buki, lipy i wawrzyny,
Klony, platany, brzozy,
wierzby, ciernie,
Jak ścięte były – nie opiszę
wiernie.
Historia moja również nie opowie,
Jak ze swych
domostw czmychali bogowie,
Co żyli sobie, nie szukając
zwady,
Nimfy i fauny czy też hamadriady,
Ani jak
ptaki czy inna zwierzyna
W popłochu czmycha, gdy się las
wycina,
Ani jak ziemia strwożyła się cała,
Co blasku
słońca wiele nie widziała,
Ani jak ogień najpierw zajął
słomę,
Potem gałęzie połamane, chrome,
Potem zielone,
wonne, potem złoty
Strój ozdobiony bogato w klejnoty
I wieńce,
z których każdy w kwiatach tonie,
Mirrę, kadzidło
i słodkie ich wonie,
Ani jak leżał wśród tego
Arcyta,
A z nim moc bogactw różnych znakomita,
Ani
jak ogień Emilia przytknęła,
Czym się do tego przyczyniła
dzieła,
Ani jak mdlała w obliczu płomienia,
Jakie
jej słowa były czy pragnienia,
Ani też jakie klejnoty
bogate,
Gdy ogień buchnął, wrzucano na stratę,
Ani jak
tarczę wrzucali niektórzy,
Włócznię czy bluzę, choć ta
jeszcze służy,
Puchary pełne krwi, wina czy mleka
W ogień,
co bucha i jakby się wścieka,
Ani jak Grecy ze trzy razy
zgoła
Stos okrążyli wszyscy dookoła,
Krzycząc
donośnie, i trzy razy hucznie
Zderzając z sobą
brząkające włócznie,
I jak po trzykroć, szlochając,
kobiety
Wołały głośno: „O biada! O rety!”,
Ani
jak wówczas Emilię zabrano
Prosto do domu całą
zapłakaną,
Ani jak w popiół się zmienił Arcyta,
Ani
jak przy nim owej nocy świta
Czuwała długo, czy jak Grecy
grali
Pieśni żałobne, nie podam detali;
Nie powiem
nawet, kto w Adama stroju
Naoliwiony w zapaśniczym
boju
Odniósł zwycięstwo czy kto najwytrwalej
Trud
wszelki znosił i co było dalej,
Czy jak rycerze wrócili
do domu,
Do Aten swoich, nie powiem nikomu.
Prędko do
sedna muszę sprawy dowieźć,
Aby zakończyć tę długą
opowieść.
Lat i wydarzeń
minęło niemało,
Aż wreszcie Greków szlochanie
ustało
I wtedy chyba zebrała się rada,
Co prawa
różne w Atenach układa,
Aby omówić pewne ważne
sprawy,
A był tych obrad jeden punkt ciekawy,
Aby
sojusze zawierać i żeby
Podporządkować sobie całe
Teby.
Wtedy Tezeusz ruch ręką wykona
I posłów każe
słać po Palamona.
Nie wiedział, po co pan go wzywać
raczy,
Lecz w szatach czarnych i cały
w rozpaczy
Przybył na rozkaz, nie tracąc ni
chwili.
Tezeusz wtedy każe przyjść Emilii.
Kiedy już
wszyscy usiedli na sali,
I gdy dworzanie rozmawiać
przestali,
Zanim Tezeusz powiedział choć słowo,
Popatrzył
wkoło wpierw z miną grobową.
Cicho westchnąwszy, władca
podziwiany
Wolę przedstawił swoją oraz plany:
„Ten, który
pierwszy zdołał ruszyć światy
I praprzyczynę
pradawnymi laty,
Gdy pierwsze wykuł miłości okowy,
Plan
miał szlachetny, a skutek wzorowy;
Wiedział, dlaczego to
czyni i po co.
Spętał był bowiem z tych oków
pomocą
Ziemię i wodę, ogień i przestworze,
Tak
że się żadne z nich wyrwać nie może.
I ten sam
Pierwszy Poruszyciel”, rzecze,
„Co nad tym podłym światem
dzierży pieczę,
Był postanowił, że przyjdzie godzina,
Gdy
każdy, kto się na ziemi poczyna,
Kres w tej osiągnie
niechybnie godzinie,
A czas ten może człek skrócić
jedynie.
Wydłużyć bowiem się nie da, niestety.
Nie są
potrzebne tu autorytety,
Gdyż z doświadczenia o tym
wiemy, ale
Myśl chcę przekazać w pełni zrozumiale.
Stąd
fakt, widzicie, wynika bezsprzeczny,
Że Poruszyciel ów
pierwszy jest wieczny.
Wie każdy (jeśli półgłówkiem nie
będzie),
Że się z całości wszystko rodzi
wszędzie,
Natura z cząstek przecież nie powstała,
Ale
z substancji, co jest doskonała
I niewzruszona
– schodzi potem nisko,
Aż się w zgnilizny zamienia
siedlisko.
Dlatego właśnie w swym wielkim rozmyśle,
Był
sobie wszystko zaplanował ściśle,
Że wszystkie byty w lat
przebiegu długim
Tak następują wciąż jeden po drugim.
I nie
są wieczne na tym naszym świecie.
Prawdę wszak mówię, a wy
rozumiecie.
Na dąb popatrzcie na przykład; dąb, który
Choć
długie życie dostał od natury,
W końcu umiera.
Rozważcie też sami,
Kamienie, które mamy pod nogami
I je
depczemy, własną idąc drogą,
W końcu się zetrą
– wiecznie trwać nie mogą.
Wyschną też kiedyś
wielkie dzisiaj rzeki.
Grody potężne nie trwają na
wieki,
Każdy z nich słabnie kiedyś i upada.
Wszystko
się skończyć musi. Trudna rada.
To król nasz Jowisz (nikt mi
nie zaprzeczy)
Jest stwórcą oraz początkiem wszechrzeczy.
On
wszystko podług woli swojej zmienia
I z niego
wszystkie powstają stworzenia,
A żadna z istot
żyjących na świecie
Przeciwko temu nie wskóra nic
przecie.
Mądrze więc będzie, takie moje zdanie,
Jeśli
konieczność ta cnotą się stanie
I jeśli zgodnie
przyjmiemy w pokorze
To, czego człowiek uniknąć nie
może,
A mianowicie i innymi słowy:
Losu, co
z dawna już dla nas gotowy.
Gdy kto narzeka, wtedy głupcem
zwie się,
Co bunt przeciwko Wszechmocnemu wzniesie.
Chwałą
największą ci będzie, człowieku,
Umrzeć w świetności
oraz w kwiecie wieku
I tak zachować dobre imię
w grobie,
Wstydu nie czyniąc kompanom ni sobie.
Bardziej
śmierć twoja będzie cieszyć druha,
Gdy w chwale
przyjdzie ci wyzionąć ducha,
Niż jeśli imię twoje z wiekiem
zblednie,
A z nim odwaga oraz czyny przednie.
Toteż
najlepiej, kiedy człowiek prawy
Świat ten opuszcza u szczytu
swej sławy.
A przeciwieństwem tego – samowola.
Czemu
jęczymy, skąd nasza niedola,
Że kwiat rycerstwa, Arcyta,
wspaniale
Celę żywota był opuścił w chwale?
Czemu
nad jego przesądzoną dolą
Kuzyn i żona bez końca
biadolą?
Których Arcyta przecież kochał szczerze.
Czy
jest im wdzięczny? Na Boga, nie wierzę!
Siebie i jego tym
ranią oboje,
A jednak żądze zachowują swoje.
Czymże
ten wywód mam skończyć w tej chwili,
Jak nie tym, byśmy
się wszyscy cieszyli
I dziękowali chórem Jowiszowi?
Nim
stąd pójdziemy radośni i zdrowi,
To proponuję, abyśmy
dwa żale
W szczęście zmienili, co trwać będzie
stale.
Spójrzcie, gdzie żalu dziś najwięcej gości:
Tam
rozpoczniemy dzieło szczęśliwości.
Siostro”, więc mówi,
„takie moje zdanie,
A rada zgodę swoją dała na nie,
Że
cny Palamon, dziś rycerz twój, który
Z woli i z serca,
i z całej natury
Swojej ci służy, jak od pierwszej
chwili,
W której obojeście się zobaczyli,
Wart jest
twej łaski i zgodnie z mym planem
Mężem twym zostać
powinien i panem.
Daj mi swą rękę, taka zgoda
nasza.
Niech się twa litość kobieca ogłasza.
Jest synem
brata królewskiego przecie,
Choćby ubogi był jak mysz
w powiecie,
To jednak długie ci służy już
lata
I przeciwności cierpi wiele, a ta
Udręka
jego, wierz mi, że nie może
Zostać bez echa, tak więc zrozum
to, że
Łaska nad prawem zawsze górę bierze”.
Do Palamona potem
mówi szczerze:
„Chyba nie trzeba tutaj żadnej mowy,
Abyś
był na to się zgodzić gotowy.
Podejdź i weźmij rękę
swojej pani”.
Węzłem oboje
zostali związani,
Który małżeństwem zowią lub zamęściem
–
Radni ich takim obdarzyli szczęściem.
Śpiewy melodie
brzmiały nieskończone,
Gdy brał Palamon Emilię za
żonę.
A Bóg mu zesłał – Bóg, który świat
stworzył –
Miłość, za którą wiele ofiar złożył.
Wesół
Palamon dziś niesamowicie,
Błogie, majętne wiedzie w zdrowiu
życie.
Emilia kocha go też z całej siły,
A on,
Palamon, żonie służy miły.
Obce im słowa zdrady czy
zazdrości,
Żadna niezgoda w ich domu nie gości.
Tak
o Emilii więc i Palamonie
Kończę.
Niech Bóg nas w swojej ma obronie! – Amen.
Geoffrey Chaucer, Opowieści kanterberyjskie, tłum. Jarek Zawadzki, Katowice: Biblioteka Śląska, 2021, s. 57–133.
1 Na podstawie tej opowieści powstał elżbietański dramat pt. Dwóch szlachetnych krewnych (ang. The Two Noble Kinsmen), napisany wspólnie przez Shakespeare’a i Fletchera. Zob. Gerard Ledger, Thomas Merriam, „Shakespeare, Fletcher, and the Two Noble Kinsmen”, Literary and Linguistic Computing, t. 9, nr 3, 1994, s. 235–348;H. Dugdale Sykes, „The Authorship of »The Two Noble Kinsmen«”, The Modern Language Review, t. 11, nr 2, 1916, s. 136–148.
2 Pvblivs Papinivs Stativs, Thebaid, XII: 519–522, http://www.thelatinlibrary.com/statius/theb12.shtml.
3 Publius Papinius Statius, Tebaida: epopeja bohaterska w dwunastu pieśniach, Mieczysław Brożek (tłum.), Kraków: PAU, 1996, s. 286.
4 Zniekształcona forma imienia Pejritoos (Perotheus).
5 Ta opowieść najwidoczniej nie była pierwotnie pomyślana jako część Opowieści kanterberyjskich, gdyż te są opowiadane ustnie, a nie pisane.
6 Awantaż – korzyść lub przewaga.
7 Explicit prima pars (łac.) – Kończy się część pierwsza.
8 Sequitur pars secunda (łac.) – Następuje część druga.
9 Hermes uśpił Argusa i zabił.
10 Bóg światła i słońca – Apollo
11 Popularne wówczas przysłowie. Zob. Skeat, Notes to the Canterbury Tales…, s. 71.
12 Piątek po łacinie nazywa się ‘dies Veneris’, czyli ‘dzień [bogini] Wenus’.
13 Arcyta obiecał przywieźć nocą pościel i strawę, ale najwyraźniej o tym zapomniał – on lub autor.
14 Mars był bogiem wojny, a Diana – boginią łowów.
15 Explicit secunda pars (łac.) – Kończy się część druga.
16 Sequitur pars tercia (łac.) – Następuje część trzecia.
17 Wenus (Afrodyta) po urodzeniu zaniesiona została przez Zeusa na wyspę o nazwie Kytera (dziś Khitira). Nastąpiło tutaj zatem pomylenie Kytery z Kitajronem (dziś Kiteronem). Zob. Lidia Winniczuk (red.), Mały słownik kultury antycznej, Warszawa: Wiedza Powszechna, 1962, s. 11; Chaucer, The Riverside Chaucer…, s. 835.
18 „Kiedy Salomon zestarzał się, żony zwróciły jego serce ku bogom obcym i wskutek tego serce jego nie pozostało tak szczere wobec Pana, Boga jego, jak serce jego ojca, Dawida.” Zob. Piotr Szpilewicz (tłum.), 1 Krl 11,4, Biblia Tysiąclecia, http://biblia.deon.pl.
19 Obie były czarodziejkami. Medea wyszła za Jazona. Przywróciła młodość jego ojcu. Kiedy Jazon ją zdradził, zabiła męża i synów, których z nim miała, po czym dosiadając rydwanu zaprzężonego w smoki, ruszyła do Aten. Kirke zakochała się w Odyseuszu, co nie przeszkodziło jej zmienić jego towarzyszy w świnie.
20 Król Lacjum obiecał Turnusowi swą córkę za żonę, ale potem wydał ją za Eneasza, kiedy ten przybył do Rzymu. Turnus wystąpił więc zbrojnie przeciw Lacjum i zginął w boju.
21 Legendarnie bogaty król Krezus umarł w niewoli pojmany przez Cyrusa.
22 Cytola – instrument strunowy przypominający skrzypce.
23 Figury geomantyczne:
figura kojarzona z planetą Wenus,
figura kojarzona z planetą Mars.
24 Została zamieniona w lwa.
25 Zginął zgodnie z przepowiednią.
26 Lucyna, czyli ‘świetlista’ – jeden z przydomków Diany.
27 Furaż – pasza dla koni.
28 Likurg – mityczny król spartański.
29 Chaucerowi chodziło prawdopodobnie o Demetriusza I Baktryjskiego, który zapoczątkował Królestwo Indo-Greckie. Zob. Henry Barrett Hinckley, „The Grete Emetreus the King of Inde”, Modern Language Notes, t. 48, nr 3, 1933, s. 148–149.
30 Rychliny – wisiorki zdobiące uprzęż.
31 Chaucer stosuje miejscami rymy homonimiczne (rymując różne wyrazy lub morfemy leksykalne brzmiące dokładnie tak samo), które niekiedy oddaję za pomocą rymów zwykłych. W tym przypadku zachowałem rym homonimiczny.
32 Czyli w godzinie przypisanej planecie Wenus.
Tyrwhitt wyjaśnia:
Nie ma chyba lepszego sposobu na zilustrowanie Chaucerowskiej astrologii jak cytat z dawnego Kalendrier de Bergiers [Kalendarza pasterskiego – przyp. tłum.], wydanie z roku 1500, Sign. K. II. b: „Kto poznać pragnie, skąd pasterze wiedzą, która planeta którą godziną dnia i nocy włada, ten musi znać planetę dnia, o który pyta. Pierwsza godzina po wschodzie słońca tego dnia przynależy do tej planety, druga godzina przynależy do planety następnej, a trzecia do jeszcze kolejnej” itd. w następującym szyku: Saturn, Jowisz, Mars, Słońce, Wenus, Merkury, Księżyc. W odniesieniu do naszego przypadku pierwsza godzina niedzieli, licząc od świtu, należy do Słońca, które jest planetą tego dnia [‘niedziela’ po łacinie to ‘dies Solis’, czyli dosłownie ‘dzień Słońca’ – przyp. tłum]; druga należy do Wenus, trzecia do Merkurego itd. Przyporządkowując dalej zgodnie z tą metodą, zauważymy, że dwudziesta druga godzina również należy do Słońca, a dwudziesta trzecia do Wenus; a zatem godzina Wenus występuje, jak podaje Chaucer, dwie godziny przed świtem dnia następnego. Podobnie w wersie 2448 czytamy, że w trzeciej godzinie po tym, jak Palamon udał się do świątyni Wenus, słońce wstało, a Emilia wyruszyła do świątyni Diany. Nie ma wzmianki o tym, że była to godzina Diany, czyli Księżyca, ale w rzeczy samej była to właśnie ta godzina; jak już bowiem zauważyliśmy, dwudziesta trzecia godzina niedzieli należy do Wenus, dwudziesta czwarta do Merkurego, a więc pierwsza godzina poniedziałku przypada na okres Księżyca, głównej planety tego dnia [‘poniedziałek’ po łacinie to ‘dies Lunae’, czyli dosłownie ‘dzień Księżyca’ – przyp. tłum.]. Następnie czytamy o tym, jak to Arcyta idzie do świątyni Marsa w „następnej … Marsa godzinie” (wers 2557), czyli w czwartej godzinie dnia. Te wyrazy należy rozumieć łącznie: owa następna godzina, rozumiana samodzielnie, mogłaby znaczyć drugą godzinę dnia, ale zgodnie z zasadą rotacji, o której wyżej wspomnieliśmy, druga godzina należała do Saturna, gdyż trzecia godzina należała do Jowisza. Czwarta jest następną godziną Marsa, która występuje po ostatniej wymienionej godzinie.
Zob. Geoffrey Chaucer, The Canterbury tales of Chaucer, Thomas Tyrwhitt (red.), t. 1, Edinburgh: James Nichol, 1860, s. 206–207.
Emilia jest więc dwie godziny później niż Palamon, a Arcyta jest trzy godziny później niż Emilia.
Zob. Skeat, Notes to the Canterbury Tales…, s. 86.
33 Publius Papinius Statius – autor Tebaidy. Zob. motto do tego opowiadania. W Tebaidzie Stacjusz nie pisze jednak o tym, co mu Rycerz tutaj przypisuje.
34 Zob. wersy 2221–2228.
35 Bogini ta w niebie objawia się jako Luna, czyli Księżyc; na ziemi znana jest jako Lucyna, czyli świetlista, lub też po prostu Diana, a w zaświatach, gdzie jest żoną Plutona, przybiera imię Persefony.
36 Ludzie wolni w niektórych rejonach średniowiecznej Europy nosili długie włosy, co odróżniało ich od ludności niewolnej. Merowingowie widzieli w długich włosach magiczną moc i uznawali je za symbol władzy.
37 Explicit tercia pars (łac.) – Kończy się część trzecia.
38 Sequitur pars quarta (łac.) – Następuje część czwarta.
39 Imacz – uchwyt tarczy.
40 Serża – rodzaj tkaniny o splocie skośnym.
41 Chaucer (lub skryba) napisał ‘Galgopheye’, ale chodzi tu najprawdopodobniej o Gargafię – dolinę, w której zginął Akteon rozszarpany przez swe własne psy myśliwskie po tym, jak Diana zmieniła go w jelenia. Zob. Skeat, Notes to the Canterbury Tales…, s. 90.
Komentarze
Prześlij komentarz