Opowieść Rycerza


Geoffrey Chaucer, Opowieści kanterberyjskie

Opowieść Rycerza1

iamque domos patrias Scythicae post aspera gentis
proelia laurigero subeuntem Thesea curru
laetifici plausus missusque ad sidera uulgi
clamor et emeritis hilaris tuba nuntiat armis2.

Już też do domów ojczystych po ciężkiej z ludem scytyjskim
Walce powracał Tezeusz w rydwanie w wawrzyny przybranym,
Jak oznajmiały wesołe oklaski i ludu okrzyki
Pod niebo bijące, i trąby wojsk zasłużonych radosne3.

 

Rycerz


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wieść dawna głosi, że między pogany
Żył niegdyś książę Tezeuszem zwany.
Aten był władcą, wielkim wojewodą,
A w swoim czasie, póki czuł się młodo,
Takim zdobywcą, że nigdy większego
Pod żadnym słońcem oczy nie dostrzegą.
Niejedną podbił krainę bogatą,
Mądrość miał wszakże i rycerstwo na to.
Raz Państwo Niewiast atakował śmiało,
Które się Scytią dawniej nazywało,
Po czym królową jego, Hipolitę,
Poślubił sobie, gdy padło podbite,
I wziął ją wtedy do domu przez morze
W pełni świetności, w chwale i w splendorze,
A wraz z nią siostrę jej młodszą, Emilię.
Zostawmy jednak księcia i familię,
I wojowników w tej do Aten drodze,
Nad którą tu się dłużej nie rozwodzę.

Gdyby to, wierzcie, zbyt długo nie trwało,
Mógłbym powiedzieć wam jeszcze niemało:
Jak to rycerstwa książęcego siłą
Królestwo Niewiast zwyciężone było;
Jaką stoczyli bitwę w okolicy
Z Amazonkami wtedy Ateńczycy;
Jak osaczona była Hipolita,
Królowa Scytii, nim padła zdobyta;
Jakie wesele potem wyprawiono;
Jak burza wyła, gdy Tezeusz z żoną
Do domu wracał po długiej wyprawie.
Wszystko to jednak ja na bok odstawię,
Gdyż Bóg mi świadkiem, że mi tu zostało
Do obrobienia jeszcze mórg niemało;
Słabego wołu zaprzągłem do pługa,
A ta historia będzie nieco długa.
Nikomu także utrudniał nie będę:
Niech każdy własną opowie gawędę.
Patrzmy, kto wygra nocą jadło smaczne.
Tam, gdzie skończyłem, od nowa więc zacznę.

Gdy do bram miasta był dotarł z oddziałem
Książę, o którym wam tutaj wspomniałem,
Bacznie rozejrzał się wtedy wokoło,
Dumnie podnosząc tryumfalne czoło,
I ujrzał nagle, gdy tak patrzył sobie,
Kobiety, które klęczały w żałobie.
Każda z nich cała ubrana na czarno
Opłakiwała niedolę swą marną;
Tak biadoliły, że nie zrozumiecie
Jęku takiego za nic na tym świecie;
I tak płakały żałośnie na drodze,
Aż uprząż księcia chwyciły za wodze.

„Kto wy, co płaczem moje w dom przybycie,
To święto moje, zakłócać raczycie?”,
Pyta Tezeusz. „Czy może też chwały
Mi zazdrościcie i stąd lament cały?
Czy was kto skrzywdził, ból zadał czy ranę?
Czy się ukoić da żale wezbrane?
Czemu z was każda w czerń odziana cała?”.

Wśród nich najstarsza mu odpowiedziała,
Omdlawszy najpierw, jęcząc z taką siłą,
Że aż strach patrzeć i żal słuchać było:
„Panie, któremu Fortuna dziś daje
Glorię zwycięstwa i podbite kraje,
Nas tu nie smucą twojej chwały blaski;
Pomocy tylko pragniemy i łaski.
Zlituj się, panie, nad niedolą naszą,
Niech życzliwości twej krople ugaszą
Ból, który cierpią kobieciny biedne;
Nie ma tu bowiem wśród nas ani jednej,
Co by nie była księżną czy królową,
A dziś żebrzemy wszystkie, daję słowo,
Co zresztą widzi każdy, kto ma oczy.
Tak bowiem koło Fortuny się toczy
Ruchem fałszywym od świtu do świtu.
Nie ma stałego źródła dobrobytu.
Tu przy ołtarzu Bogini Litości,
Gdzie o łaskawość proszą ludzie prości,
Twego przybycia wyczekując, panie,
Już drugi tydzień trwa nasze czuwanie;
Czternaście dni już minęło i nocy.
Pomóż nam, panie, wszak to w twojej mocy!
Ja nędzna, oczy mi we łzach dziś toną,
Kapaneusa byłam niegdyś żoną.
Mąż w Tebach poległ – przeklinam tę chwilę.
Ja i kobiety, które stoją w tyle,
Wszystkie ronimy nasze łzy niewieście,
Bo każda męża straciła w tym mieście
W czas oblężenia. A tak się dziś składa,
Że stary Kreon – oj, biada nam, biada! –
Tebami rządzi, a gniew niesłychany
Miasto wypełnia, i srogie szykany.
Przemocą swoją w złości oraz w celu
Sponiewierania ciał poległych wielu
Rozkazał, żeby naszych mężów trupy
Na jedną stertę zebrano do kupy,
I wzbronił nawet najbliższej osobie
Spalić na stosie czy pochować w grobie,
Psom na pożarcie zostawiono ciała”.

I zaraz po tym, jak to powiedziała,
Na ziemię padły i w płaczu prosiły:
„Zlituj się, zlituj, o panie nasz miły!
Niech żal kobiecy w twym sercu zapłonie”.

Książę życzliwy, zatroskał się o nie;
Z siodła wyskoczył, takie słysząc słowa.
Myślał, że serce mu pęknie i głowa,
Widząc je w takim rozpaczliwym stanie
(A niegdyś zacne i zamożne panie)
I jął je wszystkie obejmować szczerze;
Tuląc, pocieszał w jakże dobrej wierze,
Po czym obiecał, tak jak go prosiły,
Że wszelkich starań dołoży i siły,
Aby Kreona z tebańskiej fortecy
Strącić na zawsze, tak by wszyscy Grecy
Mówili, jak to Tezeusz Kreona
Słusznie i w boju na śmierć był pokonał.

I wkrótce po tym, już bez dalszej zwłoki,
Swój sztandar podniósł i zwrócił swe kroki
Ku sławnym Tebom – a z nim orszak cały –
Nawet go mury Aten nie ujrzały;
Ani nie tracił pół dnia na przestoje:
W drodze obozy nocą stawiał swoje.
A Hipolitę (żonę i królową)
Razem z Emilią (jej siostrą) wzorowo
Do Aten wysłał w bezpieczną był drogę
I naprzód pognał. Cóż więcej rzec mogę?

Lśnił na sztandarze jego Mars czerwony
Z lancą i tarczą, że aż pól zagony
Od blasku tego dokoła jaśniały,
Zaś u sztandaru proporzec wspaniały
A na proporcu Minotaur w portrecie
Którego książę był zgładził na Krecie.

Jechał więc książę, postrach obcych brzegów
I kwiat rycerstwa, wśród swoich szeregów,
Aż do Teb przybył, gdzie z konia zeskoczył
W polu, na którym bitwę będzie toczył.
Lecz o tym krótko, jedno tylko słowo:
Z Kreonem, który wielkich Teb był głową,
Walczył i zabił go jak rycerz w boju;
Inni uciekli – ślad po żadnym woju
Nie został. Miasto Tezeusz wziął potem,
Mury i domy położył pokotem;
Wszystkim kobietom, co były w żałości,
Oddał na powrót martwych mężów kości,
By zmarłych uczcić pogrzebu posługą,
Lecz mówić o tym byłoby za długo,
Jak to krzyczały, jak płakały żony,
Kiedy ich mąż był na stosie palony;
Czy jak Tezeusz, pogromca łaskawy,
Nobliwie kobiet oporządził sprawy,
Kiedy się one już z księciem żegnały;
Krótko opowiem ten przypadek cały.

Zacny ów książę sił nie szczędził, żeby
Zabić Kreona i zwyciężyć Teby;
W mieście zatrzymał się na nockę całą,
Robiąc, co tylko mu się podobało.

Swych sił szubrawcy również nie szczędzili,
Aby po bitwie, w owej klęski chwili,
Między stosami poległych żołnierzy
Szukać okazji do niecnej grabieży,
Bo czy wojownik biedny, czy bogaty,
Zawsze ma zbroję na sobie lub szaty.
I tak się stało, że zrządzeniem losu
Wśród ciał poległych cuchnącego stosu
Odnaleziono, choć z krwawymi rany,
Dwóch młodych zbrojnych, co herb wyszywany
Taki sam mieli na swojej odzieży.
Poznano szybko imiona rycerzy:
Jednemu było na imię Arcyta.
Drugi Palamon zwał się, gdy kto spyta.
Żywi ni martwi byli ci dwaj oni,
Lecz tak po herbie, jak też i po broni,
Ich ród odgadli łatwo heraldycy:
To krew królewska tebańskiej stolicy.
Dwóch sióstr synowie, co razem walczyli,
Więc ich ze stosu wzięto, by po chwili
Ostrożnie zanieść do księcia namiotu.
Tezeusz stwierdził wnet, że nie ma co tu
Ich więzić, toteż rozwiązanie na ten
Problem miał takie, by ich wieźć do Aten.
A gdy już w chwale do domu powrócił,
Wtedy do celi na wieki ich wrzucił.
I na nic prośby czy błagania głupie:
On słyszeć nie chciał o żadnym okupie.

Tak był uczynił książę zasłużony,
Kiedy w rodzime z wojskiem wrócił strony.
Skroń laur zwycięstwa mu zdobi wspaniale,
Pędzi swe życie w radości i chwale.
Cóż więcej mówić – dobrze mu się wiedzie,
A tam na wieży w cierpieniu i w biedzie
W wiecznej niewoli Palamon z Arcytą,
Których nie zbawisz daniną sowitą.

Tak rok za rokiem i dzień za dniem płynie,
Aż tu raz w maju, w porannej godzinie,
Piękniejsza niźli na łodyżce lilia,
Świeższa niż kwiaty majowe Emilia,
(Bo tak różane ma dziewczyna lica,
Że bardziej niźli kwiat róży zachwyca,
Który rozkwita o tej porze w maju)
Przed wschodem słońca, jak miała w zwyczaju,
Wstała i pięknie się oporządziła,
Bo snu nie znosi pora wiosny miła,
A maj podnieca czułe serca ludzi
I ze snu wcześnie najgłębszego budzi,
Tak mówiąc: „Wstawaj, służba czeka święta!”.
To dzięki temu Emilia pamięta,
Żeby majowi oddawać honory.
Ubrana w jasne i żywe kolory
(Włosy blond długie i w tyle splecione,
Półtora łokcia chyba miały one)
W ogrodzie z wolna już o wschodzie słońca
Tam i z powrotem chodziła bez końca,
Kwiaty zbierając białe i czerwone,
By wianek sobie upleść czy koronę.
I jak aniołek niebiańsko śpiewała.
A wielka wieża opasła i trwała,
Większa niż inne tego zamku wieże
(Gdzie uwięzieni byli dwaj rycerze,
O których była oraz będzie mowa),
Tuż przy ogrodzie się pięła stylowa,
W którym Emilia bawiła się miło.
Ranek był świeży i słońce świeciło,
A ten Palamon, który w oczach znika,
Ze swojej woli, za zgodą strażnika,
Był przeniesiony do celi na górze,
Skąd zacne miasto mógł oglądać duże
I ogród, w którym pośród drzew zieleni
Słoneczne lico Emilii się mieni,
Gdy ta w gałązek przechadza się cieniu.
Biedny Palamon, co utkwił w więzieniu,
Tam i z powrotem po swej celi chodzi
I nad swym losem nieszczęsnym zawodzi,
Nad dniem narodzin nieustannie biada.
Razu pewnego, tak się jakoś składa,
Wyjrzał przez okno i przez grube kraty
(Wielkie, potężne żelazne kwadraty)
Na cnej Emilii zawiesił swe oko
I pobladł cały, i jęknął głęboko.
Jakby go nożem kto w serce ugodził.
Zdumienie wielkie tym w Arcycie zrodził,
Który tak rzecze: „Co z tobą, kuzynie,
Żeś jak trup pobladł, w którym krew nie płynie?
Czemuś zakrzyknął? Cóż cię uraziło?
Na miłość boską, z cierpliwości siłą
Znoś tę niewolę; oszczędź swego głosu,
Nic wszak nie zmieni danego nam losu.
Gwiazd jakiś układ czy Fortuna durna,
Czy położenie lub wygląd Saturna
Przyniosły, czego nam nie było trzeba.
Był w dniu narodzin taki układ nieba.
Żyć z tym musimy i nie pytaj czemu”.

Wtedy Palamon odpowiedział jemu:
„Nie masz bladego pojęcia, kuzynie;
Co mi dolega, to ja wiem jedynie.
Nie, nie więzienie bólem duszę toczy;
Ranę zadano mi prosto przez oczy
I aż do serca. Śmiertelna to rana,
Piękność tej panny bowiem niesłychana,
Którą ujrzałem w ogrodzie. Jej wdzięki
Budzą niedolę dziś moją i jęki,
A nie wiem nawet, czy tu na tym dworze
Ona kobietą jest czy bóstwem może,
Ale jednego jestem całkiem pewny:
Wenus prawdziwa to w ciele królewny”.
Tak powiedziawszy, upadł na kolana,
Po czym przemówił: „Wenus niepoznana,
Jeśliś zaprawdę z własnej woli chciała
Przyjąć w ogrodzie kształty tego ciała,
Aby przez marną i żałosną postać,
Taką jak ja tu, dostrzeżona zostać,
Pomóż nam uciec z tej naszej niewoli.
A jeśli tutaj nam dane w niedoli
Jest żywot cały spędzić za kratami
I umrzeć w celi, zlituj się nad nami.
Myśmy wysoko przecież urodzeni.
Stanu naszego żaden czas nie zmieni,
Choć dłoń tyrana do ziemi przyciska
Godność wysoką, co dzisiaj tak niska”.
A na te słowa wnet widzi Arcyta,
Jak owa panna w ogrodzie zawita,
Jak spaceruje ta dziewczyna młoda.
Ból mu zadaje wielki jej uroda.
Palamon rany swe cierpiał wytrwale,
Lecz ból Arcyty nie mniejszy był wcale.
Westchnął głęboko i w te mówi słowa:
„Zabójczo piękna jest ta białogłowa,
Co się w ogródku przechadza tamtędy.
Ach, muszę zdobyć jej łaskę i względy,
Bym mógł ją chociaż spotkać, gdyż inaczej,
Jeśli jej nigdy w życiu nie zobaczę,
To śmierć ma nawet niczego nie zmienia.
I nie mam więcej nic do powiedzenia”.

A ten Palamon, słysząc takie słowa,
Spojrzał się gniewnie i mówi od nowa:
„Ty tak poważnie, czy żartujesz może?”.
„Poważnie”, rzecze Arcyta, „mój Boże!
Nie jestem dzisiaj do żartów w humorze”.

Brwi więc Palamon zmarszczył jeszcze srożej
I tak powiedział: „Nie przyda ci chwały,
Jeśli fałszywy będziesz i niestały
Lub gdy mnie zdradzisz – kuzyna i brata.
Przymierze łączy nas do końca świata,
Któreśmy obaj ślubowali sobie,
Że nie uczynisz, ani ja nie zrobię,
Choćby na męki nas brano do celi,
Nim śmierć okrutna nas obu rozdzieli,
Niczego, co by mogło być przeszkodą
Na szlakach, które ku miłości wiodą
Lub ku innemu, mój bracie kochany;
Lecz że będziemy swoje wspierać plany.
Tak przyrzekałeś i ja dałem słowo,
I nie zaprzeczysz, ręczę za to głową.
Tyś powiernikiem moim, jako żywo,
I miałbyś teraz intrygą fałszywą
Mą panią kochać, której wiernie służę
I którą kocham, i bez której dłużej
Już żyć nie mogę. Nie, chytry Arcycie;
Nie, tak nie będzie. Ja ją całe życie
Już będę kochać, bo pierwszy kochałem;
Mnie wpierw ugodził Amor celnym strzałem,
A wyjawiłem ci niedolę swoją,
Boś powiernikiem moim i ostoją.
Tyś mi przyrzekał, a ja tobie – zatem
Ty jesteś dla mnie, ja dla ciebie, bratem.
Masz obowiązek, którego wymaga
Honor rycerski i stanu powaga,
Żeby mnie wspierać za dnia czy też w nocy,
O ile tylko jest to w twojej mocy.
Alboś fałszywy! – stwierdzić się nie boję”.

A ten Arcyta dumnie mówi swoje:
„Ja, widzisz, myślę zupełnie inaczej:
Tyś, moim zdaniem, fałszywy jest raczej.
Wprost ci to mówię, bo ja ją kochałem
Wcześniej od ciebie tak duszą, jak ciałem.
Co powiesz teraz? Wszak nie wiesz w ogóle,
Czy ta, do której tutaj wzdychasz czule,
Jest-li kobietą czy też bóstwem może!
Świętym uczuciem ty pałasz, nieboże,
A ja ją kocham jak żywą istotę.
Dlatego właśnie też miałem ochotę
Przedstawić swoją sytuację tobie,
Jako mi bliskiej tak bardzo osobie,
I zaufanej. A nawet jeżeli,
Żeś pierwszy kochał, byśmy tu przyjęli,
Znasz przecież stare uczonych przysłowie:
»A któż miłości jaki rozkaz powie?«.
Miłość to rozkaz, większego rozkazu
Nikt z ludzi nigdy nie dostał ni razu.
Dlatego inne prawa i dekrety
Miłość codziennie narusza niestety.
Miłość potrzebna jest przecież każdemu;
Nikt nie ucieknie od tego problemu.
I choćby sobie kto chciał żyć wygodnie,
W śmierci się nawet nie uwolni od niej;
Czy to służąca, wdowa albo żona.
Ale jej łaska nie jest nieskończona
I trudno przeżyć jest z nią całe życie.
Nie powiem więcej, gdyż wiesz znakomicie,
Żeśmy na wieki w karceru niedoli,
Z której nas okup żaden nie wyzwoli.
Jak psy, co walcząc o kąsek dzień cały,
Ani kawałka kości nie dostały,
Bo gdy się biły, jastrząb chwycił w szpony
Kość i odleciał gdzieś zadowolony.
Dlatego, bracie, na królewskim dworze
Każdy sam sobie tylko pomóc może.
Kochaj więc, jeśli masz taką ochotę,
Ja również kocham tę samą istotę.
Tyle nic więcej, mówię całkiem szczerze,
Mój drogi bracie, znaj mnie w dobrej wierze.
Tu w tym więzieniu przebywać musimy;
Tu szukać szczęścia długie lata, zimy”.

Wielkie i długie były ich zmagania;
Żaden swojego nie wycofał zdania.
Ach, gdybym tylko miał tu, moi mili,
Czas opowiedzieć wam o tym w tej chwili.
Ale do rzeczy. Dnia pewnego bowiem
(Krótko, jak tylko potrafię, wam powiem)
Wielce czcigodny książę Peroteusz4,
Którego to był kompanem Tezeusz
Od czasów, kiedy jeszcze dziećmi byli,
Do Aten właśnie zawitał w tej chwili,
Aby się spotkać ze swym przyjacielem
Oraz zabawić dobrze i z weselem,
Jak miał w zwyczaju pan Aten, bo wiecie,
Nikogo bardziej nie kochał na świecie
I przez nikogo nie był tak kochany;
Wspólne marzenia mieli oraz plany.
Takie ich więzi łączyły ogromne,
Jeśli ksiąg starych sobie treść przypomnę,
Że kiedy jeden był umarł, to drugi
Do piekieł ruszył wraz za nim jak długi.
Nie będę jednak o tym pisał5 teraz.
Arcytę spotkał Peroteusz nieraz
I kochał wielce, bo w Tebach się znali,
Rok w rok się widząc na biesiadnej sali.
Uprosił w końcu zacny Peroteusz,
By bez okupu zwolnił go Tezeusz;
Niech sobie idzie, gdzie zechce, i tyle.
Jak to się stało, opowiem za chwilę.

Taki na piśmie interes ubito
Pomiędzy księciem a panem Arcytą,
Że jeśli nocą czy też dniem Arcyta
Znów w Tezeusza krainie zawita
I da się złapać, to zgodnie z umową
Arcycie przyjdzie pożegnać się z głową.
Od tej klauzuli nie ma odwołania,
Niech więc ucieka szybko niczym łania;
Niech gdzieś w dalekim sobie kraju żyje
I niech uważa, bo zastawił szyję.

Smutek ogromny Arcytę więc gnębi,
A śmierć mu serce przeszywa do głębi.
Płacze, biadoli, żałośnie narzeka
I by się zabić – gdzieś pokątnie – czeka.
„Przeklęty dzień ten niech będzie”, powiada,
„Gdym się urodził. Ach, biada mi, biada!
W większym dziś bowiem więzieniu żyć muszę,
Niż dotąd żyłem, większe znać katusze.
Od teraz bowiem na wieki przewlekle
Przyszło mi mieszkać nie w czyśćcu, lecz w piekle.
Czemuż ja, czemuż znam Peroteusza?
Inaczej zostałbym u Tezeusza
Na zawsze skuty w więzienne kajdany,
Będąc szczęśliwy, lecz niezałamany.
Widok tej panny, której jestem sługą,
Choć łask przez wieczność nie zaskarbię długą,
Wystarczyłby mi. Drogi Palamonie,
Zwycięstwem zwieńczył dziś los twoje skronie:
W lochu prócz ciebie już nie ma nikogo
I możesz pędzić tam swój żywot błogo.
W Więzieniu? Owszem, ale również w raju!
Sprzyja ci szczęście w Tezeusza kraju,
Gdyż wdzięk jej często w twoich oczach gości,
I to przy mojej tam nieobecności.
Tyś rycerz zacny, a i w pełni siły.
Może uśmiechnie się tobie los miły
I ta Fortuna, która wszystko zmienia,
Spełni być może twe czułe pragnienia.
Lecz ja, wygnaniec i biedny banita,
Który z rozpaczy o łaskę nie pyta,
Bo ziemia, ogień, powietrze ni woda
I nic, co z nich by stworzyła przyroda,
Żadnej mi ulgi nie da ni pomocy;
Umierać muszę za dnia i po nocy
W gorzkim strapieniu. Ach, żegnaj żywocie,
Żegnajcie żądze i radości krocie!
Skąd też u ludzi pretensji tabuny
Do opatrzności Boga czy Fortuny,
Która im daje rozmaitą drogą
Więcej, niż sobie wyobrazić mogą?
Jeden bogactwa pragnie każdej doby,
Czym mord na siebie ściąga lub choroby;
Inny z więzienia chce uciec, a w domu
Krewni zadadzą mu śmierć po kryjomu.
Nieszczęścia na nas spadają tak gęsto:
Nie wiemy, o co się modlimy często.
Jesteśmy jak ten człowiek, co pijany
Wie, gdzie domostwa jego stoją ściany,
Lecz nie wie, jakie tam prowadzą drogi,
A gdy już idzie, plączą mu się nogi.
I tak się ludziom na tym świecie dzieje.
Szczęścia gorącą żywimy nadzieję,
Lecz nasze plany los czasem wyśmieje.
Każdy zna fatum takiego koleje;
Zwłaszcza ja, który byłem przekonany,
Że gdy więzienia już opuszczę ściany,
To zdrów i silny będę, i szczęśliwy,
A tutaj, patrzcie, jestem ledwo żywy.
Bo nie zobaczę, Emilio, już ciebie.
Nie żyję; nie ma rady w mej potrzebie”.

Kiedy Palamon dowiedział się wreszcie,
Że sam w tym wiecznym pozostał areszcie,
Łkał tak żałośnie, że aż wieża cała
Jak echo jęki jego powtarzała.
Mokre od płaczu już były kajdany,
Którymi był tam Palamon skowany.
„Biada mi”, rzecze. „Arcyto, kuzynie!
Plon naszych trudów ty zbierasz jedynie,
Gdyż na wolności oglądasz dziś Teby,
O mnie pomyśleć nie czując potrzeby.
Męstwa ci nie brak ani też rozsądku:
Możesz drużynę zwołać w swym majątku
I na to miasto wyprawić się zbrojnie,
By ci uległo traktatem lub w wojnie,
Żebyś mógł pojąć tę pannę za żonę,
Przez co me życie musi być skończone.
Masz możliwości, jakichśmy nie mieli,
Gdyśmy więzieni byli obaj w celi.
Tyś teraz wolny, pan wielki do tego;
Ty masz awantaż6, a mnie w klatce strzegą.
Gdyż ja tu w żalu i w płaczu żyć muszę,
Znosząc tej celi więziennej katusze
I ból miłości cierpiąc niepojęty,
Co cierpień moich pogłębia odmęty”.

Ogień zazdrości zrodzony w iskierce
Buchnął mu w piersi i chwycił za serce
Z taką dzikością, że stał zamroczony
Jak martwy bukszpan lub zimne jesiony.

Po czym powiedział: „Okrutni bogowie,
Co świat więzicie w swoim wiecznym słowie:
W dekretach, które na najtwardszym głazie
Błyszczą wyryte wyraz po wyrazie!
Czymż innym człowiek wobec tego słowa,
Niż owca, która w zagrodzie się chowa?
Wszak zabijany jest jak inne zwierzę
I do więzienia człowieka się bierze;
Cierpi od chorób i strasznego losu;
Choć jest niewinny, nie ma w sądzie głosu.
Skąd w domniemaniu taka wielka władza,
Że niewinnego w ręce katów zdradza?
Tym większa jednak jest moja tortura,
Że ludziom dana powinność ponura
Żądze hamować ku niebiańskiej chwale,
Gdy zwierz nie czuje ograniczeń wcale.
Nie zna cierpienia umarła zwierzyna,
A człek po śmierci z bólu wyć zaczyna
(Gdyż dusza bardziej niźli ciało boli),
Choć na tym świecie nie zaznał niedoli.
Tak jest z pewnością. Kto wie, niech odpowie;
Lub niech się zajmą tym teologowie.
Wiem jednak dobrze, że tu na tym świecie
Wiele niedoli i bólu jest przecie.
Widzę niestety też bandytę, węża,
Co dobrych ludzi łajdactwem zwycięża,
A wszędzie pełza jego postać jurna,
Lecz jam w więzieniu jest z woli Saturna
Oraz zazdrosnej i wściekłej Junony,
Za której sprawą krwi wszystek zniszczony
Już w Tebach; w gruzach leżą miasta mury.
Śmiertelne są mi od Wenus tortury:
Strach przed Arcytą i zawiść szalona”.

Zostawmy jednak tego Palamona;
Niechaj mu w celi cicho płynie życie,
A ja opowiem teraz o Arcycie.

Upływa lato i noc się wydłuża,
Już cierpień miara po dwakroć jest duża
Równie kochanka, jak i więźnia w celi.
Nie wiem, któremu cięższy los się ścieli,
Gdyż krótko mówiąc, Palamon skazany
Na wieczne lochu zimne w zamku ściany,
Gdzie śmierci czeka pojmany w okowy;
Arcyta wolność ma pod zastaw głowy
I nigdy wrócić tu nie może ani
Nigdy zobaczyć więcej swojej pani.
Każdy kochanek pewnie teraz spyta,
Czy miał Palamon gorzej, czy Arcyta.
Temu los pannę widywać pozwala,
Lecz mieszkać w celi każe od niej z dala;
Tamtemu wolno świat objechać cały,
Lecz lubej ujrzeć nie może pan śmiały.
Niech każdy sądzi to, co chce, ja bowiem,
Co rozpocząłem, dalej wam opowiem.

Explicit prima pars7

Sequitur pars secunda8

Kiedy Arcyta już do Teb powrócił,
Mdlał wciąż i jęczał, gdyż bardzo się smucił,
Że pani swojej więcej nie zobaczy,
I krótko mówiąc, w takiej był rozpaczy,
Jakiej stworzenie żadne nie poznało
Ani nie pozna, póki Ziemia całą.
Nie sypiał, nie pił, nie dotykał jadła,
Aż schudł jak patyk, a twarz mu pobladła,
Oczy zsiniały mocno podkrążone,
Trwożąc każdego, kto spojrzał w ich stronę.
Sam był jak palec, znikąd mu pomocy;
Jęczał żałośnie i płakał po nocy.
Wył, słysząc pieśni, instrumentów granie,
I nikt uciszyć jego nie był w stanie.
Jeszcze na duchu podupadł i mowa
Mu się zmieniła, że nikt ani słowa
Zrozumieć nie mógł, chociaż dobrze słyszał.
Ale nie tylko z miłości był dyszał
Chory Arcyta – chodził jak w obłędzie,
Struty humorem melancholii wszędzie,
Która się w czubku jego głowy ścieli
I więzi umysł w urojonej celi.
Wkrótce na miejscu nic nie pozostało:
Duch się przewrócił i upadło ciało
Zakochanemu nieszczęśnie Arcycie.

Czy ja dzień cały tutaj pracowicie
Jego niedole opisywać muszę?
Rok czy dwa cierpiał niedoli katusze,
Jak w swej ojczyźnie, którą były Teby
(Czego powtarzać już nie ma potrzeby),
Ni stąd, ni zowąd we śnie roi sobie,
Że staje przed nim we własnej osobie
Hermes skrzydlaty – goniec boski; a że
Widzi go smutnym, wesołym być każe.
Sztorcem bóg trzyma kaduceusz w dłoni,
A czapka włosy jego jasne słoni.
I nie umknęło uwadze Arcyty,
Że ten posłaniec bogów znakomity
Takie na sobie miał dnia tego szaty,
Jak gdy Argusa usypiał9 przed laty.
„Do Aten pójdziesz”, rzecze boski goniec,
„A tam cię czeka twej niedoli koniec”.
Ze snu się na to nasz Arcyta zrywa.
„Choćby mi boleść doskwierała żywa”,
Mówi, „do Aten ja w drogę wyruszę,
Śmierci mi nawet niestraszne katusze.
Tam pani moja, tam kochanie moje.
W jej obecności umrzeć się nie boję”.

A po tych słowach wielkie wziął zwierciadło
By twarz zobaczyć w nim swoją pobladłą
I z wyczerpania odmienioną znacznie.
Myśl mu po głowie wtedy chodzić zacznie,
Że wizerunek, co choroba mu go
Powykrzywiała swą bytnością długą,
Tak się od dawnej różni twarzy jego,
Że w nim Arcyty przecież nie dostrzegą,
Gdy sobie skromnie w Atenach żyć będzie,
Po całym mieście spacerując wszędzie
I panią swoją co dzień oglądając.
Z pośpiechem wtedy, niczym jaki zając,
Przywdział Arcyta niepozorne szaty,
By nikt nie wiedział, że to pan bogaty;
Giermek jedynie był z tym obeznany,
Co takie same też nosił łachmany.
Do Aten idąc, nie nadkładał drogi,
W królewskie prędko więc zawitał progi,
Aby się nająć do pracy we dworze:
Pchania, dźwigania czy co tam być może.
Pokrótce mówiąc i niezagmatwanie,
Znalazł pozycję był przy szambelanie,
Co mieszkał tam, gdzie Emilia mieszkała.

Mądry był, toteż służba w zamku cała
Jak własna kieszeń była jemu znana.
Tyrał Arcyta codziennie od rana:
To wodę nosił, a to rąbał drewno;
Młody był jeszcze, a silny na pewno,
Ponadto kości miał długie i wielkie,
Mógł więc czynności wykonywać wszelkie.
Rok minął ledwie, jeśli dwa to długo,
Jak był Emilii jaśniejącej sługą
(Latem i wiosną, jesienią i w zimie)
Filostrat, takie bowiem przyjął imię.
A wielbionego choć w części tak miło
Jak on w tej randze na dworze nie było.
Dobre maniery miał i zważał na nie,
Więc zdobył dworu całego uznanie.
Mówiono wtedy, żeby z łaski swojej
Szersze mu otwarł Tezeusz podwoje,
Aby godniejsze dał mu stanowisko,
Bo się marnuje Filostrat tak nisko.
Minął czas jakiś, a tu wieść się niesie
O zacnym słudze, co Filostrat zwie się,
Aż go Tezeusz wzywa, pan bogaty,
Żeby mianować giermkiem swej komnaty,
Dając mu przy tym złota ilość przednią,
Do rangi jego bardzo odpowiednią.
Ale i z własnej ojczyzny sekretnie
Uposażenie dostał wieloletnie,
Które z rozmysłem wydawał z obawy,
Żeby przypadkiem ktoś zbytnio ciekawy
Nie myślał, skąd się taka bierze wpłata.
I tak żył sobie przez całe trzy lata,
Czy wrzała wojna, czy pokój trwał błogo.
Tezeusz bardziej nie cenił nikogo.
Zostawię teraz Arcytę na stronie,
Aby powiedzieć coś o Palamonie.

Za grubą kratą w stolicy Minerwy
Cierpi Palamon siedem lat bez przerwy;
Katusze znosi w ogromie rozpaczy.
Któż większy smutek, większy ból zobaczy,
Niż ten Palamon, którego do głębi
Miłość nieszczęsna tak okrutnie gnębi,
Że z bólu biedak majaczy w obłędzie?
Więźniem jest bowiem i zawsze nim będzie.

Rymem angielskim któż opisać w stanie
Jest męki jego? Nie do mnie pytanie.
Ja nie dam rady, więc trochę pominę.

Aż się zdarzyło w wieczorną godzinę
Roku siódmego nocy w maju trzeciej
(Tak stare księgi powiadają przecie,
Co tę historię podają dokładniej)
Cudem, przypadkiem – tego nikt nie zgadnie
(Kiedy los jaki bowiem kogo czeka,
To w końcu spotka swojego człowieka) –
Że przyjaciela mając do pomocy,
Uciekł Palamon z celi po północy
I umknął z miasta, niczym lis umyka.
Upoił wcześniej był bowiem strażnika
Winem, a opium nasypał do wina,
Co chłop tebański sieje i wycina.
Choćby strażnika potrząsać noc całą,
To się nie zbudzi, bo mu smakowało.
Rycerz ucieka tak szybko, jak może.
Noc była krótka i poranne zorze
Jakąś kryjówkę mu znaleźć kazały.
Był tam zagajnik nieopodal mały,
Wszedł więc Palamon ze strachu zdyszany
Do tego lasku, bo takie miał plany,
Że w zagajniku aż po zmierzch zostanie,
A nocą zacznie znowu wędrowanie
Do Teb swych prosić, by druhowie mili
Na Tezeusza z nim się wyprawili.
A wtedy albo życie straci płone,
Albo Emilię swą pojmie za żonę.
Taki cel obrał i plan znakomity.

Powrócę jednak teraz do Arcyty,
Który nie zdawał sobie nawet sprawy,
Jaki go czeka wnet los nieciekawy,
Skoro bezduszna Fortuna obrzydła
W swoje okrutne złapała go sidła.

Już bladym świtem na gałęzi drzewa
Dzielny skowronek, dzień zwiastując, śpiewa.
Febus10 ognisty już się w górze mieni;
Cały wschód czerpie radość z tych promieni,
Które jutrzenka między liśćmi niesie,
By srebrne krople nimi suszyć w lesie.
Arcyta, co na Tezeusza dworze
Głównym był giermkiem książęcym w pokorze,
Właśnie się zbudził, widząc dzień radosny.
Aby powinność spełnić wobec wiosny
(Żądzom się oddać każe pora taka),
Porywistego dosiadłszy rumaka,
W pole poigrać ruszył i za chwilę
Był już od dworu jedną czy dwie mile.
Do zagajnika, o którym wspomniałem,
Wjechał przypadkiem nasz Arcyta cwałem,
By wianek upleść, jakie młodzi plotą,
Z bluszczy lub głogu – mniejsza jednak o to – 
I tak zaśpiewał w jasną słońca stronę:
„Witaj mi w kwiaty i w trawy zielone
Ubrany świeży i przepiękny maju!
Daj mi zieleni nieco z tego gaju!”.
I z konia zsiadłszy, popędził ochoczy
W głąb zagajnika, gdzie poniosły oczy.
Idzie tak sobie po leśnej ścieżynie,
Tam, gdzie Palamon z obawy, że zginie,
Schował się w krzakach, by go nie widziano.

Nie wiedział wcale, że w tym lasku rano
Spotka Arcytę i jak świat ten stary,
Nigdy by nawet nie dał temu wiary.
Z dawien wie każdy, że gdzie kto wyruszy,
Tam „pola oczy mają, a las uszy”11.
Człowiek poczciwy niechaj zapał studzi,
Gdyż nie wie, kiedy jakich spotka ludzi.
Nic więc Arcyta nie wiedział o druhu,
Co był w zasięgu tak wzroku, jak słuchu,
Gdyż w krzakach siedział po cichu – banita.

Gdy się chodzeniem już zmęczył Arcyta
I kiedy wszystkie wyśpiewał rondele,
Ni stąd, ni zowąd poczuł zmartwień wiele,
Jak z dawien mają w przedziwnym zwyczaju
Swym kochankowie w każdym znanym kraju:
Raz w drzew koronie, to gdzieś w cierniach znowu,
Z dna na powierzchnię, ze szczytu do rowu,
Raz w dół, raz w górę niczym wiadro w studni;
Całkiem jak piątek12, który raz się cudni
Aurą słoneczną, a raz deszcz i burza
Ryczy – tak Wenus nam serca zachmurza
I tak jak dzień jej co raz to się zmienia,
Tak Wenus różne wciąż wdziewa odzienia;
Rzadko dni inne piątek przypomina.
Gdy skończył śpiewać, westchnął nasz chłopina.
Usiadłszy, oparł się o drzewo tyłem.
„Precz dniu”, powiada, „w którym się zrodziłem!
Ile ci trzeba czasu, Wenus, żeby
Zaprzestać wreszcie ataków na Teby?
O biada! Jakże bowiem jest zmącona
Toń krwi królewskiej Kadmosa, Amfiona.
Kadmosa, który Teb był budowniczym,
Bo przed nim gród ten był zupełnie niczym;
On jako pierwszy został królem miasta –
Jam z jego linii, on mój protoplasta,
Ja z królewskiego się rodu wywodzę,
A dzisiaj giermek tak nędzny przy nodze;
Temu, co dla mnie śmiertelnym jest wrogiem,
Służę we dworze i za dworu progiem.
Jakby zniewaga to była za mała,
Wstydu Junona mi jeszcze przydała:
Utkwiwszy bowiem w ateńskim reżymie,
Ukrywać muszę nawet własne imię;
Niegdyś się zwałem szlachetnym Arcytą,
Dziś Filostratem – podrzędnym najmitą.
O Marsie srogi! O groźna Junono!
Wasz gniew to sprawił, że nasz ród zgładzono
Z wyjątkiem tylko mnie i Palamona,
Który w więzieniu Tezeusza kona.
By życie moje dobić pozostałe,
Miłość gorącą wypuściła strzałę
W serce me szczere i pragnące czule;
Śmierć ciału bliższą mam dziś niż koszulę.
Twe oczy były, Emilio, przyczyną
Mej śmierci. Tyś mnie zabiła, dziewczyno.
A inne troski me tyle są warte,
Co te źdźbła wyki na wietrze podarte…
Czymże na uśmiech twój zasłużyć mogę?”.
To powiedziawszy, zwalił się na drogę
I w transie leżał tak na skraju drogi,
Po czym się zerwał znów na równe nogi.

A ten Palamon poczuł, jak do serca
Miecz mu się ostry, lodowaty wwierca.
Zatrząsł się z gniewu; zniewagi tak dużej
Zdzierżyć nie mogąc, nie czekał już dłużej.
Kiedy ucichły Arcytowe żale,
Pobladł na twarzy niczym śmierć i w szale
Wyskoczył z krzaków, jak strzała z cięciwy,
I rzekł: „Arcyto, ty zdrajco fałszywy!
Mam cię! Ty, który moją kochasz panią,
Dla której cierpię stęskniony tak za nią,
Tyś jest z krwi mojej, ty dałeś mi słowo!
Nie warto mówić tu o tym na nowo.
Ty oszukałeś teraz Tezeusza,
Co cię do zmiany imienia przymusza!
Jeden z nas umrze – mówię, jak tu stoję.
Me prawo kochać Emilię – nie twoje.
Niech nikt jej inny nie jest kochać czelny.
Palamon jestem i wróg twój śmiertelny.
A chociaż nie mam tutaj żadnej broni,
Bom z celi uciekł i patrol mnie goni,
Nie wątpię jednak, że tu zginiesz właśnie
Albo twa miłość do Emilii zgaśnie.
Wybieraj. Stąd się nie wymkniesz – i kwita”.

Gdy go wysłuchał i poznał Arcyta,
Bezpardonowo, jak lew rozjuszony,
Miecz wyjął ostry do swojej obrony
I tak powiada: „Miłosierny Boże!
Gdybyś ty broń miał i gdyby nie to, że
Chory z miłości szalejesz, zawczasu
Zginąłbyś, z tego nie wyszedłszy lasu.
Sam bym śmiertelny cios zadał ci tęgi,
Gdyż wycofuję się z owej przysięgi,
Którą, jak mówisz, byłem złożył tobie.
Wolna jest miłość – co zechcę, to zrobię
Pomimo ciebie, ty głupcze skończony.
Ale rycerzem jesteś z drugiej strony
I prawo do niej chcesz zwyciężyć w boju,
Więc ci przyrzekam, mój szlachetny woju,
Że jutro rano, nie mówiąc nikomu,
Przyniosę dla nas tu dwie zbroje z domu
I sam wybierzesz, która lepsza zbroja:
Lepszą weź sobie – gorsza będzie moja.
Przyniosę jeszcze w wieczoru godzinę
Jadło, napoje, szaty i pierzynę.
A jeśli panią moją zyskasz sobie
I w tym tu lesie mnie złożysz jak w grobie,
Niech twoją żoną na zawsze zostanie”.

Palamon na to: „Przyjmuję wyzwanie”.
Tak się rozstawszy, do dnia następnego
Przyrzeczeń swoich obaj wiernie strzegą.

Kupidzie, zasad wszelkich pozbawiony!
Królu, co z nikim nie dzielisz korony!
Słusznie powiada dzisiaj ludzi sporo,
Że tron i serce wspólników nie biorą.
I prawdę, którą kryje to przysłowie,
Poznali nasi dwaj bohaterowie.
Arcyta ruszył więc do miasta śmiało
I rankiem, zanim jeszcze słońce wstało,
Dwa należycie w ciszy po kryjomu
Komplety zbroi przygotował w domu;
Stosownie przy tym do walki dobrane,
Wszak bić się obaj wyjdą na polanę13.
Jedzie więc, jedzie sam na koniu sobie,
I własnoręcznie trzyma zbroje obie.
W końcu spotkali się w miejscu i w chwili,
Które uprzednio sobie ustalili.
I zaczął zmieniać się wyraz ich twarzy,
Jak się myśliwym czasami przydarzy,
Kiedy trzymając włócznię mocno w dłoni,
Czekają, aż się z gęstwiny wyłoni
Lew albo niedźwiedź, co pędzi przez krzaki,
Łamie gałęzie, płosząc przy tym ptaki,
I myślą wtedy: „Wróg mój przez gęstwinę
Już się przedziera. Zginie czy ja zginę?
Albo zabiję go tutaj w tym lesie,
Albo nieszczęsną mi śmierć los przyniesie”.
Tak im się właśnie wyraz twarzy zmienia,
Gdyż rozpoznali się już bez wątpienia.

Na przywitanie nie rzekli ni słowa,
Nie w głowie bowiem im była rozmowa.
A kiedy zbroje wkładali na siebie,
Jeden drugiemu pomagał w potrzebie.
Po czym chwyciwszy włócznie z drzewcem długim,
Dźgają się, kłują, tłuką jeden z drugim.
Zdało się, patrząc tak na Palamona,
Że lwia w nim furia goreje szalona,
Arcyta bił też niczym tygrys srogi.
Jak dwa odyńce, które się w pół drogi
Z sobą spotkawszy, bój toczą od rana,
Aż im na usta występuje piana,
We krwi po kostki obaj zanurzeni
Walczą zaciekle pośród leśnych cieni.
Tak ich zostawię w tym boju, albowiem
O Tezeuszu wam teraz coś powiem.

Wielki namiestnik, owo przeznaczenie
Odgrywające na tej świata scenie
Opatrzność, którą Bóg przewidział wprzódy,
Tak jest potężny, że choćby się ludy
Całego świata jemu sprzeciwiły,
To nie ma słowa takiego ni siły,
Które by jego wstrzymały działanie –
Wcześniej czy później, lecz w końcu się stanie
W dzień, co przez lat się nie powtórzy tysiąc.
Bo plany nasze, mogę tutaj przysiąc,
Miłość, nienawiść, pokój, wojna: one
Wszystkie są z góry wprzódy zarządzone.

A mam na myśli tutaj Tezeusza,
Który na łowy do lasu wyrusza,
Gdyż tak się dzieje w samym środku wiosny,
Że gdy się tylko zbudzi świt radosny,
Książę ubrany i gotów do drogi;
Róg trzyma w dłoni i psy ma u nogi,
By się wyprawić na rącze jelenie,
Gdyż dużą radość i wielkie pragnienie
Wzbudzało w księciu każde polowanie.
Marsowi służył przecież oraz Dianie14.
Bezchmurnym rankiem, gdy słońce świeciło,
Tezeusz wesół i błogi aż miło
Wraz z Hipolitą, swoją piękną żoną,
I z jej, ubraną całą na zielono,
Siostrą Emilią wyruszył na łowy.
Do pobliskiego boru czy dąbrowy,
Gdzie jeleń mieszka, jak ludzie mówili,
Książę Tezeusz podążał w tej chwili.
Tam gdzie polana, tam gdzie trawy zieleń,
Tam się udawał, bo tam lubi jeleń
Przebiegać często, gdy ucieka w szale,
Potem przez potok i przed siebie dalej.
A książę wtedy, skoro go dostrzeże,
Atak psiej sfory przypuści na zwierzę;
Psy zaś z komendą jego osłuchane.

A kiedy przybył książę na polanę,
Patrząc pod słońce w drzew koronach skryte,
Wnet Palamona dojrzał i Arcytę,
Co jak odyńce bój toczyli śmiało.
Ciosów tam wiele raz po raz padało
Okrutnych tak, że tylko patrząc na nie,
Najlżejszym z nich byś dąb był zwalić w stanie.
Nie wiedział jednak Tezeusz, kim byli.
Rumaka swego więc spiął i po chwili
Stał między nimi, nie oddając pola.
Aż miecza dobył, po czym wrzasnął: „Hola!
Dość tego! Bo was każę ściąć, wariaci.
I Mars mi świadkiem, że ten głowę straci,
Kto cios wykona, który ja zobaczę.
Ale powiedzcie, kim jesteście raczej,
Którzy polesie tak na śmierć i życie
Bój między sobą bez sędziów toczycie?
Nie po królewsku to, drodzy panowie”.

Wtedy Palamon pośpiesznie odpowie:
„Panie, słów więcej nie trzeba w tej chwili,
Myśmy wszak obaj na śmierć zasłużyli.
Jeńcy nikczemni, dla których co kroku
Ich własne życie jest im solą w oku.
Twoje nad nami sądy i władanie.
Nie miejże łaski dla nas, możny panie,
Bo nam nie dane tutaj żyć beztrosko.
Mnie zabij najpierw, i na litość boską,
Potem też jego… albo nie, inaczej:
Wpierw zabij jego, a mnie po nim raczej.
Nie masz pojęcia, kto cię tutaj wita:
Twój wróg śmiertelny przecież to, Arcyta,
Któregoś przyrzekł raz o głowę skrócić,
Jeśli mu przyjdzie w te strony powrócić.
Kiedy u wrót się twoich zjawił zatem,
Kazał nazywać siebie Filostratem.
Tak oszukuje on ciebie od roku,
A ty za giermka go masz przy swym boku.
A stopy jego próg twój przestąpiły,
Gdyż on Emilię kocha z całej siły.
Tyle powiedzieć chciałem o Arcycie.
Skoro dzień nastał, w którym stracę życie,
Oświadczyć jasno chciałbym przed swym zgonem,
Że ja nieszczęsnym jestem Palamonem,
Co uciekł z celi i który gorąco
Pannę Emilię kocha jaśniejącą,
I który teraz w tej oto godzinie
Z twego rozkazu na jej oczach zginie.
A zatem proszę więc o wyrok śmierci,
Lecz niech i jego miecz kata przewierci.
Dwóch trzeba złożyć nas dzisiaj do grobu”.

Zacny Tezeusz tak odpowie obu:
„Z uwagi na to przed chwilą wyznanie,
Sprawa ta prosta będzie niesłychanie.
Sam was skazałeś, a ja zaś jedynie
Wszem oraz wobec ogłaszam w krainie,
Że śmierć was czeka, niech mnie Mars uchowa!”.

Kobietą będąc prawdziwą, królowa
Płakać zaczęła, a po niej Emilia,
I cała żeńska świta i familia.
Wielki był bowiem kobiet żal i smutek,
Że taki straszny tego będzie skutek.
Wszak to panowie dobrze urodzeni,
O miłość toczą bój wśród lasu cieni.
Gdy zobaczyły ich głębokie rany,
Tak zawołały wszystkie kobiet stany:
„Zlituj się, panie, zlituj się nad nami,
Zlituj się, zlituj choć nad kobietami!”.
Po czym upadły wszystkie na kolana,
Aby całować stopy swego pana,
Aż ten złagodził swoje nastawienie,
Bo przecież jakieś litości strumienie
W sercu szlachetnym nieodzownie płyną.
Choć wpierw się wzdrygnął z rozgniewaną miną,
Rozważył jednak krótko w trybie pilnym
Ich przewinienie i w swym nieomylnym
Osądzie winy był darował obu,
Choć złość żądała innego sposobu,
Gdyż tak pomyślał: „Niechaj każdy trafi
Na miłość swoją, jak kochać potrafi,
I niechaj żyje każdy na wolności”.
Współczucie w sercu książęcym zagości
Też i dla kobiet, które płaczą stale.
W sercu szlachetnym poznawszy ich żale,
Książę pomyśli i szepnie do siebie:
„Jakiż to władca, co nawet w potrzebie
Nie zna litości, lecz w słowie i w czynie
Dla wszystkich wokół jak lew jest jedynie?
Tak dla pokornych, jak i dla tych, którzy
Cnotę posiedli i majestat duży.
Podły to człowiek o nędznym rozumie,
Który, jak zacznie, przerwać już nie umie.
Niewiele taki ma władca rozsądku,
Który różnicy nie zna ni porządku;
Dumnych i kornych jedną miarą mierzy”.
I jak już gniew swój w ten sposób uśmierzy,
Wzrok jasny wzniesie nad zebranych głowy
I w głos to samo tymi powie słowy:

„Ten bóg miłości, co nam szczęście zsyła,
To umysł wielki i potężna siła;
Jemu przeszkody niestraszne olbrzymie.
Na boga cudów zasługuje imię.
Wedle swojego wszak upodobania
Serce każdemu do czynu nakłania.
Na Palamona spójrzcie i Arcytę:
Czyż potwierdzenie to nie znakomite?
Obaj pojmani i zamknięci w celi,
Kiedy się wreszcie z więzienia wymknęli
I mogąc w Tebach żywot pędzić błogi,
Wiedząc, że jestem im śmiertelnie wrogi
I moc mam zgładzić ich w dowolnej chwili,
To mimo oczu rozumy stracili,
Miłość ta bowiem tak słodka, jak podła,
Na śmierć ich tutaj niechybną przywiodła.
Patrzcie! Czy nie są szaleńców to plany?
Któż ma być głupcem, jak nie zakochany?
Spójrzcie, jak krwawią dziś dla boga, który
Tak ich urządził; bóg, siedząc u góry,
Tak im odpłacił za wszystkie usługi.
Mądrym uważa się jeden i drugi,
Miłości służąc, cokolwiek się stanie.
Ale najlepsze w tym całym rabanie,
Że ta, dla której stają w szranki dumnie,
Ma dług wdzięczności tak u nich, jak u mnie,
Gdyż tyle o tym wie, nie ubliżając,
Co i jaskółka albo jaki zając.
Wszystko znać warto: i ogień, i lody.
Głupcem być musisz, czyś stary czy młody.
Ja na tym znam się, tak jak każdy zna się,
Który był sługą kiedyś w swoim czasie.
Znając bolesne miłości zwyczaje
Oraz cierpienie, co ludziom zadaje,
Gdyż nieraz byłem w jej sidła złapany,
Tę wam przewinę wybaczam, młodziany,
Na prośbę tutaj klęczącej królowej
Oraz Emilii mej siostry tu owej.
Przysięgę złóżcie mi obaj nieskrycie,
Że nigdy kraju mego nie skrzywdzicie,
Ni wojny nigdy mi nie wypowiecie
I żyć w przyjaźni będziemy na świecie.
A ja wam winę zapomnę z ochotą”.
Tak więc przysięgli, jak ich prosił o to,
Po czym upadli obaj na kolana,
Aby o łaskę błagać swego pana,
Mówiąc: „My twoi poddani, nasz panie”.
Ten łask udzielił i przyjął błaganie,
„Stan i majątek wasz”, rzekł, „daję słowo,
Choćby księżniczką była czy królową,
Czyni was obu godnymi jej ręki.
Aczkolwiek nie brak w tej sprawie udręki.
Mówię w imieniu mej siostry Emilii,
O którą tutaj walczycie w tej chwili.
Nie może ona poślubić was obu
Naraz i nie ma żadnego sposobu,
Aby to zmienić, choćbyście i boje
Mieli tu toczyć całe życie swoje.
Czy się kto podle zachowa, czy mile,
Drugi nagwizdać mu może i tyle.
Innymi słowy: za dwóch wyjść nie może,
Choć gniew i zazdrość kipią coraz srożej.
Dlatego pomysł mam ze swojej strony,
By dać każdemu los, co mu sądzony.
I posłuchajcie teraz, jak to zrobię.
Taki kres waśni obmyśliłem sobie,
Taki tej sprawy przewiduję finał
I basta, choćby mi kto wypominał.
Jak wam ten pomysł do gustu przypadnie,
To wykonajcie go wtedy dokładnie.
Niech każdy idzie sobie w swoją drogę,
A ja wam obu tutaj przyrzec mogę,
Że nikt okupu nie zażąda ani
Nie zostaniecie już więcej pojmani.
Wolni pójdziecie, panowie czcigodni,
A za pięćdziesiąt dokładnie tygodni
Każdy przywiedzie tu setkę rycerzy
W zbroje ubranych, tak jak się należy,
Przygotowanych na turnieju znoje,
A ja wam słowo dzisiaj daję swoje,
Że bój rozstrzygnie, czyją będzie ona.
I gwarantuję, że ten, kto pokona
Drugiego, czyli ten, kto jako głowa
Setki rycerzy, o których tu mowa,
Życie swojemu rywalowi skróci
Lub armię jego z areny wyrzuci,
Przez co zmagania zostaną skończone,
Emilię będzie mógł pojąć za żonę,
Skoro Fortuna tak właśnie zamierza.
To wam przyrzekam na honor rycerza.
A ja arenę w tym miejscu postawię
I sędzią będę sam jeden w tej sprawie.
Niech Bóg mądrością natchnie moją duszę
Oraz litością, gdyż rozstrzygać muszę.
Innego końca nie widzę w tym względzie,
Nim jeden zginie lub pojmany będzie.
Jak wam pasuje, co się tutaj święci,
Pogląd wyjawcie i bądźcie kontenci.
Oto kres zmagań i misja skończona”.

Któż więc weselszy jest od Palamona?
Kto się raduje bardziej niż Arcyta?
Kto w słowa ujmie, kto w litery schwyta
Tę radość, którą wśród zebranych ludzi
Gest Tezeusza tak łaskawy budzi?
Upadli zaraz wszyscy na kolana
Z wdzięczności szczerej dla swojego pana.
Zwłaszcza dwaj młodzi Tebanie klęczeli,
Po czym z nadzieją i w sercu weseli
Odeszli – w drogę się udali, żeby
Odwiedzić murem otoczone Teby.

Explicit secunda pars15

Sequitur pars tercia16

Niektórzy wezmą za niedopatrzenie,
Jeśli wydatków tutaj nie nadmienię,
Które Tezeusz był poniósł w budowie;
Postawił przecież teatr co się zowie.
Wspaniała scena to bowiem, aż miło;
Na całym świecie tak zacnej nie było.
Milę w obwodzie miał teatr ten zgoła,
Ściany z kamienia i rów dookoła.
Niczym spod cyrkla okrągłe miał mury,
A trybun stopnie sześćdziesiąt do góry
Pięły się kroków, toteż dzięki temu,
Kiedy kto usiadł, nie było problemu,
Że będzie innym zasłaniać widoki,
Chociażby nie wiem jak sam był wysoki.

U wschodu brama marmurowa biała,
A od zachodu taka sama stała.
Nie ma innego miejsca, które da się
Tak pięknie stawić w tak niedługim czasie.
W całym królestwie nie było osoby,
Czy to fachowca, czy innego, kto by
Arytmetyki najmniejszy znał szczegół,
Nie pomijając geometrii reguł,
Ni mistrzów pędzla, grawerów, rzeźbiarzy,
Którym Tezeusz by nie płacił gaży,
By wznieśli jemu teatr takiej miary.

By obrzęd spełnić i złożyć ofiary,
Ołtarz dla Wenus, miłości bogini,
Urządził jeszcze wedle swej opinii
Przy wschodnich wrotach w okazałym chramie.
A ku czci Marsa, przy zachodniej bramie
Też chram zbudował i ołtarz, za które
Zapłacić musiał całą złota furę.
Lśniły z koralu czerwonego mury
I z alabastru białego do góry
Pięła się baszta od północnej strony;
Tezeusz ołtarz Dianie poświęcony
Tam wybudował z nabożnym zapałem,
A przecież jeszcze wam nie opisałem
Rzeźb i portretów, tych kształtów i twarzy
Figur, co stały wokół trzech ołtarzy.

W świątyni Wenus, z uwielbienia dla niej,
Wymalowano widoczne na ścianie
Chłodne westchnienia, żałość i płacz święty,
Noce bezsenne, skargi i lamenty,
I te pożądań ogniste pociski,
Które żar uczuć zadaje nam bliski,
Te przyrzeczenia, które w dobrej wierze
Zapewnić pragną wieczyste przymierze.
Radość, Nadzieja, Zabawa, Przygoda,
Żądza, Bogactwo, Młodość i Uroda,
Kłamstwo, Pochlebstwo, Uroki, Płomienie,
Wydatki, Zazdrość, Popęd i Baczenie.
Żółty nimb z astrów Zazdrość ma u skroni,
A pstra kukułka siedzi jej na dłoni.
Muzyka, tańce, śpiewy i zabawy,
Polor i chucie, i wszelkie przejawy
Miłości, których to nie jestem w stanie
Tutaj wymienić, widniały na ścianie
Wymalowane, wyraźne i duże.
Zaprawdę całe Kitajronu wzgórze17,
Gdzie Wenus mieszka, o czym dobrze wiecie,
Malarz był na tym ukazał portrecie:
Ogród rozkoszy, że aż patrzeć miło.
Nawet Próżniactwo, co odźwiernym było,
I piękny Narcyz, ten sprzed wielu laty,
I król Salomon, półgłówek bogaty18;
Silny Herkules, zaklęcia Medei
I Kirke19; Turnus, co pełny nadziei
W bój ruszał20; Krezus, co mimo pieniędzy
I skarbów wszelkich życie skończył w nędzy21.
Nic po urodzie tak więc czy majątku,
Odwadze, sprycie, sile czy rozsądku,
Bo żadne z Wenus mierzyć się nie może,
A świat iść będzie zawsze po jej torze.
Wszyscy z nich w końcu czy później, czy wcześniej
W jej sidła wpadli, zawodząc boleśnie.
Wystarczy jeden tu czy dwa przykłady,
Nie żebym setek podać nie dał rady.

Figura Wenus piękna i wspaniała
W morzu przepastnym się nago kąpała.
Poniżej pępka skrywały ją stale
Jasne jak kryształ wód zielonych fale.
Cytolę22 w ręku trzymała u boku,
Mając na głowie, bardzo miłej oku,
Wianek z róż świeżych, który zdobił czoło.
Nad nią gołębie fruwały wokoło.
Przed nią stał Amor, co wyszedł z jej łona,
Skrzydłami mając zwieńczone ramiona.
Ślepy jak zwykle był ten bożek mały.
Jasny łuk trzymał i ostre doń strzały.

Czemuż bym nie miał, panowie i panie,
Wspomnieć wam, co też widniało na ścianie
W świątyni Marsa? Otóż wszystkie mury
Wymalowano jak ten pałac, który
Wielką Świątynią Marsa w Tracji zwany,
Gdzie lęk i groza wieją z każdej ściany
W tej jakże chłodnej i mroźnej krainie,
Co z okazałej Marsa willi słynie.
Najpierw na ścianie las widniał z daleka,
Gdzie nie uświadczysz zwierza ni człowieka;
Drzewa sękate, stare niesłychanie,
Powykręcane, aż strach patrzeć na nie;
Wśród nich, jak dzikus zerwany z uwięzi,
Dął wiatr zabójczy dla każdej gałęzi.
Zaś u stóp wzgórza stała przy rozłogu
Świątynia Marsa, wykonana bogu
Z błyszczącej stali, a wejście to miała
Wąskie i długie. Przeraźliwa cała.
Wicher wiał taki i taka wichura,
Że aż się brama chwiała niczym pióra,
A blask północny u drzwi lśnił zbłąkany,
Okien tam bowiem nie było u ściany,
A bez nich ludzie światła nie dostrzegą.
Wrota z diamentu wykute wiecznego
Wzdłuż i wszerz mocnym związano żelazem,
A gmach wspierały, wzmacniając zarazem,
Grube jak stągwie filary ze stali,
Które się blaskiem mieniły z oddali.

Tam po raz pierwszy widziałem, jak co dnia
Ciemne intrygi koncypuje Zbrodnia;
Jeszcze Gniew srogi, co jak żar się jarzy;
Drobnych złodziei; blady Strach na twarzy;
I nożownika, co pod peleryną
Broń swą skrywając, z której ludzie giną,
Śmieje się cały od ucha do ucha;
Stajnię, co płonąc, czarnym dymem bucha;
I w łożu Zdradę, co morderstwa rodzi;
Wojnę otwartą, która we krwi brodzi;
Znój z nożem krwawym i brutalną siłą.
Coś tam też wszędzie bez przerwy chrzęściło.
I samobójcy przedstawiono losy,
Krew z serca całe zbroczyła mu włosy,
Gdyż gwóźdź w ciemieniu jego tkwił ponury;
Śmierć zimna usta otwarła do góry.
Pośród świątyni Nieszczęście siedziało,
A żal i smutek twarz mu skrywał całą.
Szaleństwo jeszcze widziałem, jak w szale
Śmiechem prostackim wybuchało stale,
I Skargę zbrojną, i okrzyków wrzawę,
I Gwałtów srogich zmagania plugawe.
Podcięte gardła, nieme w lasach groby,
Tysiące martwych, lecz nie od choroby;
Tyrana, co mu łup wyrwano siłą;
Miasta zniszczone. I nic już nie było.
Widziałem statki, jak na falach płoną,
I myśliwego postać uduszoną
Przez dzikie w lesie niedźwiedzie. Widziałem
Świnię, co dziecka objada się ciałem
Jeszcze w kolebce, i kucharza, który
Choć chochla długa, sparzył się do skóry.
Wieczna jest nieszczęść tragedia i farsa
Od złowieszczego pochodząca Marsa.
Oto woźnica w odległej krainie,
Co pod kołami swego wozu ginie.
Jak z Marsowego rozkazu wynika,
Balwierza jeszcze widziałem, rzeźnika
Oraz kowala, co młotem zajadle
Miecz kuje ostry na tępym kowadle.
U samej góry, tam na wieży szczycie
Ujrzałem Podbój, jak siedział w zachwycie
I w pełni chwały; miecz ostry nad głową
Na cienkiej nitce się zwieszał pionowo.
Tam przedstawiono zabójstwo Juliusza,
Złego Nerona oraz Antoniusza.
Chociaż nie było ich jeszcze na świecie,
Ich śmierć widniała już na tym portrecie,
Bo takie było Marsowe knowanie –
Ruch ciał niebieskich wieści, co się stanie;
Na malowidłach zatem pokazano,
Kto z rąk spiskowców musi zginąć rano,
A kto za miłość odda swoje życie,
Jak gwiazdy mówią, co w niebie widzicie.
Starczy ten przykład z dawnych opowieści;
Więcej, choć chciałbym, tutaj się nie zmieści.

Figura Marsa stała na rydwanie
W zbroi i z miną kwaśną niesłychanie,
Jakby oszalał, a nad głową jego
Wszyscy błyszczące dwa znaki spostrzegą
Z gwiazd ułożone; każdemu z nich miano
Też odpowiednie w księgach przypisano:
Puella oraz Rubeus23. Bóg wojny
W taki ubrany został strój dostojny.
A u stóp jego pies czerwonooki
Z ludzkiego ciała szarpał kęs głęboki.
Subtelnie malarz oddał treść historii
Ku chwale Marsa w jego boskiej glorii.

Czym prędzej teraz do świątyni Diany
Spieszę pokrótce opisać jej ściany,
Na których scena polowania gości,
Gdzie nie brakuje skromnej cnotliwości.
Tam też ujrzałem Kallisto stroskaną,
Która popadła w taki konflikt z Dianą,
Że ją zmieniła Diana w niedźwiedzicę
I w gwiazdę, która świetląc okolicę,
Północ wskazuje. Jeśli się nie mylę,
Tak przedstawiono to tylko i tyle.
Dafne widziałem również w tej krainie,
Nie, nie o Dianę chodzi, tę boginię,
Ale o Dafne, córkę Penejosa,
Tę, którą matka, Gaja długowłosa,
W drzewo zmieniła. Jeszcze Akteona,
Którego Diana, strasznie oburzona,
Że ją był nago zobaczył, w jelenia
Raz zamieniła bez zastanowienia,
Też zobaczyłem i jeszcze widziałem,
Jak psy się jego karmią jego ciałem.
Bo nie wiedziała sfora psów zziajana,
Że oto właśnie zjada swego pana.
A nieco dalej Atalanta24, która
Zapolowała na dzikiego knura
I Meleager25 oraz inni jeszcze,
Którym szykuje Diana dni złowieszcze.
Liczne tam także inne dzieła były,
Ale wymieniać ich już nie mam siły.

Diana siedziała na wielkim jeleniu.
Psy u stóp miała w swoim otoczeniu;
Pod stopą księżyc, co natury prawem
Lśnił w pełni, by się w nowiu tlić niebawem.
Zielona suknia spoczywała na niej.
Łuk miała w dłoni i strzały w kołczanie.
Na dół patrzyła Diana uzbrojona,
Gdzie się roztaczał mroczny kraj Plutona.
Przed nią kobieta leżała tam z przodu,
Widać, że w bólach długiego porodu,
Żałośnie krzycząc w kierunku Lucyny26:
„Pomóż! Ty wiesz, jak skrócić narodziny!”.
Wybitny malarz malował te sceny,
A farby kupił za ciężkie floreny.

Gdy już Tezeusz miał wszystko gotowe,
Świątynie zdobne w sceny kolorowe
Oraz arenę, kosztującą wiele,
Bardzo się wtedy zachwycił w swym dziele.
Lecz Tezeusza zostawmy na stronie,
By o Arcycie rzec i Palamonie.

Ten dzień się zbliżał, gdy z setką rycerzy
Powrócić mieli ze swojej macierzy,
By walkę stoczyć, o czym była mowa.
Tak więc do Aten, dotrzymując słowa,
Po stu rycerzy na koniach i w zbroi
Przyprowadzili, jak umowa stoi.
Wielu wierzyło zapewne, że lata,
A może nawet od początku świata,
Nie pojawiła się taka załoga
Na morzach, lądach stworzonych przez Boga,
Co tak nieliczna, a tak zacna była:
Bo każdy, komu rycerskość jest miła,
Komu się sława oraz wielkość marzy,
Pragnął w tym starciu dla siebie angaży;
Był więc szczęśliwy ten, kogo wybrano.
Gdyby się bowiem miała jutro rano
Rzecz taka sama wydarzyć gdzieś w świecie,
Niejeden rycerz, przecież dobrze wiecie,
Któremu miłość nieobca i siła,
Anglia czy inna by to ziemia była,
Nie zapytawszy o furaż27 czy złoto,
Czym prędzej by się tam stawił z ochotą,
Aby o damę walczyć. Wielki Boże!
Czy też wspanialszy gdzieś widok być może?

Jechało wtedy razem z Palamonem
Wielu rycerzy dostojnym szwadronem.
Niektórzy mieli kolczugę na sobie,
Napierśnik oraz szatę ku ozdobie;
Inni zaś w zbroi płytowej jechali,
Tarcz pruski w ręku trzymając ze stali
Albo choć puklerz. A niektórym nogi
Zbroja skrywała; przy nich topór srogi
Albo buzdygan. Każda nowa moda
Jest zawsze stara, choćby była młoda.
Takie to właśnie mieli uzbrojenie,
W którym bój toczyć będą na arenie.
Każdy we własnym przyodziany stylu.

Tam z Palamonem wśród rycerzy tylu
Jest i sam Likurg28, król tracki, już brodę
Czarną mu widać – mężną ma urodę;
A krążki oczu mu w głowie się mienią
Blaskiem pomiędzy żółcią a czerwienią.
Jak gryf wyglądał, mówiąc między nami,
Z tymi wielkimi, krzaczastymi brwiami;
Nogi potężne i silne muskuły,
A twarde przy tym jak ten głaz nieczuły;
Barki szerokie i długie ramiona.
Któż go, do walki z nim stając, pokona?
Złotym rydwanem, jak to miał w zwyczaju,
Jechał, gdyż taka moda w jego kraju,
A cztery białe miał w zaprzęgu byki.
Zamiast ozdobnej na zbroi tuniki
Z herbem na plecach, on z niedźwiedziej skóry
Gruby płaszcz nosił z żółtymi pazury,
Które jak złoto się jasne błyszczały,
Choć płaszcz już bardzo od lat poczerniały.
Czarne miał włosy niczym krucze pióra
Związane z tyłu – taka to fryzura.
Wieniec ze złota tak ciężki, jak gruby,
Nosił na głowie, a nie mam rachuby,
Ile szlachetnych w nim tkwiło kamieni:
Tu diament błyszczy, tam się rubin mieni,
Jak gwiazdy jasne na niebie u góry.
Wokół rydwanu zaś białe wilczury,
Wielkie jak woły, a każdy gotowy
Za lwem czy sarną popędzić na łowy,
Stąpały za nim z kagańcem na pysku –
Złotą obrożą o cudnym połysku.
Setkę wielmożów miał w swojej drużynie,
Każdy z nich męstwem i tężyzną słynie.

Historia mówi, że był przy Arcycie
Wielki Emetriusz29, król Indii niezbicie,
Gniadoszem jechał w stalowe rychliny30
I we wzorzyste ze złota tkaniny
Suto zdobionym – niczym Mars, bóg wojny.
I płaszcz miał z herbem na plecach dostojny,
Sukno tatarskie zdobne w perły białe
Wielkie okrągłe – po prostu wspaniałe.
A jego siodło ze szczerego złota
I jeszcze nowe – wykwintna robota.
A na ramieniu narzuta wisiała,
Co rubinami mieniła się cała;
Włosy kręciły mu się jak pierścienie
I lśniły złote jak słońca promienie.
Nos miał wysoki, oczy cytrynowe,
Usta czerwone i krągłe, dam głowę,
Zmarszczek miał trochę gdzieniegdzie na twarzy
Żółtych, choć czasem i czarna się zdarzy;
Jak lew rozglądał się wciąż naokoło.
Pięć i dwadzieścia mógł lat mieć około31.
Broda mu ledwie dopiero co rośnie,
A głos jak tuba, rozbrzmiewa donośnie.
Na głowie wieniec z wawrzynu zielony,
Świeży i cudny wokół – z każdej strony.
Oswojonego, ku chwil rozbawieniu,
Orła bielika przywiózł na ramieniu.
Sztab stu wielmożów miał z sobą gotowy,
Dobrze odzianych, jednak oprócz głowy,
W zbroję bogatą i w broń, co się zowie,
Wierząc, że tutaj książęta, królowie
W tej się szlachetnej gromadzą drużynie,
Aby rycerstwa swego dowieźć w czynie
Oraz bój stoczyć w imieniu miłości
Na oczach jakże wyśmienitych gości.
Biegają jeszcze z każdej króla strony
Lwy, leopardy – każdy oswojony.
Tak oto właśnie wielmoże zechcieli
Do miasta tego tej przybyć niedzieli
Poranną porą i rozsiodłać konie.

Książę Tezeusz, ten rycerz na tronie,
Kiedy już w mieście ich zgromadził swoim
I godny nocleg też zapewnił, to im
Ucztę wyprawił i nie szczędził trudu,
By ich zabawiać. Nie było wśród ludu
Ani wśród możnych takiej tęgiej głowy,
Co lepszy pomysł by miała gotowy.

Muzyków granie, czeladzi usługi,
Prezent, co jeden był dostał czy drugi,
Bogate wnętrza Tezeusza dworu,
Czy kto na podium zasiadał wśród zboru,
Jakie tam damy przepiękne tańczyły
I której śpiew był najbardziej z nich miły,
Której najczulsze o miłości słowo,
Co za sokoły siedziały nad głową,
Jakie psy w izbie na ziemi leżały:
Pominę teraz ten koloryt cały,
Bo się rozdrabniać tu za bardzo nie chcę.
Tak więc do rzeczy; niech słucha, kto zechce.

Nocą w niedzielę, nim jeszcze wstał dzionek,
Słyszy Palamon, jak śpiewa skowronek
(Choć dwie godziny do świtu zostało,
Skowronek śpiewał), po czym myśląc mało,
Wstanie Palamon i z odwagą w duszy,
I z sercem mężnym, na pielgrzymkę ruszy
Do Kyterejki czcigodnej, łaskawej,
Czyli do Wenus, zawierzyć swą sprawę.
Spokojnym krokiem w jej właśnie godzinie32
Dotarł Palamon tuż pod jej świątynię.
Z bolącym sercem klęknął należycie
I smutny rzecze, co też usłyszycie:

„O pani moja, Wenus, niezrównana,
Córko Jowisza i żono Wulkana,
Którą się cieszą Kiteronu stoki,
Chciej łzy ukoić i mój ból głęboki.
Nieobca tobie ta udręka cała,
Wszak Adonisa tyś kiedyś kochała.
Przyjmij więc w sercu swym łaskawym, proszę,
Modlitwę, którą pokornie zanoszę.
Brak słów, jakimi ci opisać muszę
Moje piekielne rany i katusze.
Bólu mojego nie wyjawi serce;
Nie wiem, co mówić innego w rozterce
Niż: »Miejże litość, najjaśniejsza pani;
Znasz myśli moje i wiesz, co mnie rani!«.
Rozważ to wszystko, uśmierz me cierpienie.
Jam twoim sługą, nigdy się nie zmienię
I starań szczędził nie będę czy siły,
By zawsze czyste moje wojny były.
Tak mi dopomóc zechciej mocą swoją.
Nie pragnę chwalić ja się przecież zbroją
Ni o zwycięstwo nie upraszam wcale.
Nie chcę się w sławie pławić, pustej chwale
Swoich dokonań rozgłaszanych wszędzie.
Emilii pragnę, jeśli ona będzie
Przy mnie, to umrzeć w twojej służbie mogę.
Wymyśl więc sposób i wyszukaj drogę.
Wszystko mi jedno, kto kogo pokona,
Byle kochana wpadła w me ramiona.
Mars bogiem wojny, ale cnota twoja,
Gdy tego zechcesz, silniejsza niż zbroja,
Sprawić potrafi, że skoro świt rano,
Zdobędę miłość sobie ukochaną.
Świątynię twoją będę wielbił wonną
I na ołtarzu – czy pieszo, czy konno – Ofiarę składał, zapalał kaganek.
Jeśli nie spełnisz mych próśb w ten poranek,
O pani słodka, błagam, niech Arcyta
Lancą bezduszną me serce powita.
Żal mi nie będzie, gdy życie skończone,
Że ją Arcyta może wziąć za żonę.
Tak się modlitwa ma kończy i sprawa.
Miłość mą daj mi, o pani łaskawa”.

Kiedy już modły zaniósł do bogini,
Zrazu Palamon ofiarę swą czyni
Wielce pobożnie, z pełnym rytuałem,
Który pominę, choć przytoczyć chciałem.
Figura Wenus zatrzęsła się cała –
Palamon myślał więc, że znak mu dała,
Iż modły jego zostały przyjęte.
Choć opóźniły się te wróżby święte,
Miał pewność tego, że jest wysłuchany,
I wesół wrócił w swego domu ściany.

Licząc od chwili, kiedy pod świątynię
Ruszył Palamon, to w trzeciej godzinie
Słońce już wstało i jutrzenka miła;
Z nimi Emilia też się obudziła.
Wstała czym prędzej i nie tracąc czasu,
Przed ołtarz Diany pobiegła do lasu.
A wzięła jeszcze ze sobą służące,
Co ognie niosły gotowe gorące,
Kadzidło, sukna oraz wszystko to, co
Ofiarowaniu służyło pomocą:
Róg miodu, gdyż tak zwyczaj każe stary;
Wszystko, co trzeba, by składać ofiary.
Kadząc świątynię suknem wyłożoną,
Emilia (jeszcze przed modłów odsłoną)
Wodą ze studni obmyła swe ciało,
A ciepło w sercu jej nie opuszczało.

O ceremonii tej się nie ośmielę
Wam opowiedzieć tutaj nazbyt wiele,
Chyba że jakieś takie z grubsza sprawy.
Choć wywód byłby nadzwyczaj ciekawy,
Ludziom poczciwym nie przyniósłby szkody.
Dobrze, gdy człowiek zażywa swobody.
Jej włosy jasne, czesane, niespięte.
Skroń jej wieńczyły liście dębu święte,
Zielonym biegnąc wokół głowy wiankiem.
Dwa zapaliła tam kaganki rankiem,
Po czym złożyła Emilia ofiarę,
Jak Stacjusz33 pisze i te księgi stare.
Gdy się już ogień palił należycie,
Tak rzekła Dianie, jak tu usłyszycie:

„O cna bogini lasu zielonego,
Której to oczy najświętsze dostrzegą
Niebiosa, ziemię i rozległe morze;
Boska królowo na Plutona dworze
Ciemnym i niskim. O dziewic bogini,
Co znasz me serce lata długie i ni
Jedno pragnienie, jakie w sobie noszę,
Nie jest ci obce, uchowaj mnie, proszę,
Przed gniewem swoim oraz zemstą srogą,
Które Akteon był opłacił drogo34.
Zacna bogini, wszak wiesz znakomicie,
Że pragnę panną zostać całe życie;
Nie będę nigdy kochanką wielbioną,
Nikogo nigdy nie zostanę żoną.
Dziewicą jestem i wiesz doskonale,
Że polowania kocham ponad bale.
Dobrze po lasach mi się z tobą krąży.
Nie chcę być żoną, a tym bardziej w ciąży.
Nie kusi mnie też mężczyzn poznawanie.
Pomóż mi, pani, przecież jesteś w stanie;
Masz możliwości i sposobność, bo ty
Trzy w sobie jednej posiadasz istoty35.
Co się zaś tyczy tego Palamona,
Co tak mnie kocha, że ledwo nie skona,
Oraz Arcyty, co mnie kocha szczerze,
O łaskę proszę, by obaj rycerze
Pokój zawarli i się pogodzili,
A serca swoje ode mnie w tej chwili
Odwrócić chcieli, by miłość gorąca
Ból i pragnienia, którym nie ma końca,
I żar zostały wreszcie ugaszone
Albo też w inną skierowane stronę.
To tyle; o nic cię więcej nie proszę.
Jeśli nie spełnisz tego, o co wnoszę,
Lub jeśli takie moje przeznaczenie,
Że chcę czy nie chcę, z jednym się ożenię,
Niech wobec tego mężem mym zostanie
Ten, co ma większe ku mnie pożądanie.
Spójrz, o bogini, czysta i troskliwa,
Na łzę, co gorzka po mych licach spływa.
Jako żeś panną, która w swej opiece
Trzymasz nas wszystkie, tobie dziś polecę
Swoje panieństwo, byś je zachowała,
A będę służyć ci do śmierci cała”.

Ogni błyskała na ołtarzu siła,
Kiedy Emilia się przed nim modliła.
Aż tu rzecz dziwną naraz widzi właśnie,
Gdyż jeden spośród tych płomieni gaśnie
I znów rozbłyska, ale co ciekawsze
Inny wnet płomień wygasa na zawsze;
A gasnąc, syczy jak kłody, co płoną,
Nim je w ogóle jeszcze wysuszono;
Po czym z kłód końców wylewa się cały,
Jakby krwi krople po drewnie spływały.
Tak ją zdarzenia owe przeraziły,
Że zakrzyknęła Emilia co siły.
Nie wiedząc wcale, co to wszystko znaczy,
Wyła ze strachu, ale nie z rozpaczy;
Jej głos żałosny, a twarz zapłakana.
Wtedy znienacka pojawia się Diana
Z łukiem na ręku oraz strzałą ostrą
I tak powiada: „Nie frasuj się, siostro,
Gdyż zapisano już i zatwierdzono
Tam w bogów gronie, że zostaniesz żoną
Jednego śmiałka, z których każdy wiele
Cierpi dla ciebie na duszy i ciele,
I kocha szczerze. Ale rzec nie mogę,
Kto z nich to będzie. Muszę ruszać w drogę.
Bywaj więc! Ołtarz mój i ogień na nim
Los twej miłości wyjawią ci, zanim
Stąd wyjdziesz”. Ledwie słowa te wybrzmiały,
W kołczanie Diany zatrzęsły się strzały,
Brzęcząc donośnie, gotowe do dzieła.
Po chwili Diana w gęstwinie zniknęła.
Emilia stała zdumiona w pokorze,
Mówiąc do siebie: „Cóż to znaczyć może?
Pod twą obronę uciekam się, Diano,
Mocy i woli jam twojej poddaną”.
Najbliższą drogą ruszyła do domu;
Nic więcej mówić nie trzeba nikomu.

W następnej zaraz już Marsa godzinie
Idzie Arcyta nawiedzić świątynię
Strasznego Marsa, by złożyć ofiary,
Jak ryt pogański nakazywał stary.
Z pobożnym sercem, wielce bogobojny,
Gorąco modli się do boga wojny:

„O mocny boże, który w zimnej Tracji
Sławiony jesteś, tyś pan każdej nacji;
Królestw i krajów wszelka armia żywa
Niczym ta uprząż w twym ręku spoczywa,
A tyś jest władcą jej rychłego losu,
Wysłuchaj mego żałosnego głosu.
Jeśli ma młodość się może zasłużyć
I jeśli moc ma jest warta, by służyć
Boskości twojej – bym między twe woje
Mógł wejść – miej litość na cierpienie moje.
Przez wgląd na ból i żądzę rozognioną,
Ktorąś sam niegdyś nie inaczej płonął,
Czerpiąc do woli upojną urodę
Nadobnej Wenus i jej wdzięki młode
Posłuszne tobie, gdyś brał je w ramiona
(Choć raz porażka ci była sądzona:
Sidła zastawił, gdyś się tulił do niej,
I tak cię nakrył Wulkan przy swej żonie).
Przez wzgląd na smutek, co ranił twe serce,
Okaż współczucie w mojej poniewierce.
Lat mam niewiele, wiedza moja mała,
Lecz ranę taką miłość mi zadała,
Jakiej nikt z żywych nie doświadczył jeszcze,
Gdyż ta, dla której cierpię ból i dreszcze,
Nie drgnie, choć nawet w otchłań wpadłbym ciemną,
I wiem, że nim się zlituje nade mną,
Muszę wywalczyć ją sobie swą siłą
I wiem, że teraz, jakkolwiek by było,
Bez twej pomocy i łaski w tym czasie
Na nic ta cała moja siła zda się.
Prośbę mą spełnij ciągle ponawianą,
Wspomóż mnie, panie, w boju jutro rano
Przez wzgląd na ogień, który płonął w tobie,
A dzisiaj w mojej goreje osobie.
Spraw, by mnie jutro wygrana czekała.
Trud mój to będzie, twoja będzie chwała.
A wielbił będę twą władczą świątynię
Nad wszystkie inne i w każdej godzinie
Zgodnie z twą wolą, w twoim robiąc fachu.
Sztandar zawieszę w twej świątyni gmachu
I broń rycerzy, których mam przy sobie.
Póty, dopóki nie złożą mnie w grobie,
Na twym ołtarzu będzie ogień płonął.
Przysięgę jeszcze składam uniżoną:
Brodę i włosy, co mój żywot cały
Rosną i nigdy nożyc nie zaznały36,
Tobie przekażę; jak żyć będę długo,
Zawsze zostanę twoim wiernym sługą.
Zlituj się, panie, uśmierz moje bóle:
Niech wygram! Więcej nic nie chcę w ogóle”.

Skończył modlitwę nasz Arcyta śmiały.
Wtem drzwi i skoble u drzwi zastukały,
Co też Arcytę wielce przeraziło.
Ogień się palił w kagankach aż miło
I blaskiem całą oświetlał świątynię.
Wtem słodki zapach gdzieś z ziemi popłynie.
Do ognia podszedł Arcyta i więcej
Kadzidła wrzuca, by płonął goręcej.
I jeszcze inne czyni rytuały.
Marsa kolczugi wtem sploty zadrżały,
A w ich brzęczeniu, kiedy patrzył na nie,
Takie usłyszał Arcyta szeptanie,
Słabe i ciche: „Wygrana, wygrana!”,
Za co przed Marsem upadł na kolana,
Cześć mu oddając i należną chwałę.
I tak swe modły zakończywszy całe,
Pełen nadziei nasz Arcyta młody
Radośnie wraca do swojej gospody,
Szczęśliwy niczym na słońcu ptaszyna.

A wkrótce potem się kłótnia zaczyna
W niebie wysokim: swary, krzyki, wrzaski
O udzielenie takiej samej łaski
Pomiędzy Wenus, boginią miłości,
A Marsem srogim, który sobie rości
Prawo do tego, by dotrzymać słowa.
Jowisz chciał spokój przywrócić od nowa,
Ale dopiero zimny Saturn blady,
Który był świadkiem już niejednej zwady,
Obmyślić zdołał, starzec doświadczony,
Plan, który obie zadowolił strony.
Wiek ma przewagę (i tego nie zmienię),
Gdyż w nim i mądrość jest, i doświadczenie.
Starca prześcignie człek, lecz nie przegada.
By strach przeminął, by ucichła zwada,
Saturn wymyślił, choć wbrew swej naturze,
To rozwiązanie, które wam powtórzę.

„Córuś ma droga, Wenus”, Saturn rzecze,
„Mój szlak przepastny, co się długo wlecze,
Więcej dokona, niż człowiek jest w stanie.
Me jest topienie w bladym oceanie,
Me jest więzienie przy pomrocznej ścianie,
Me jest duszenie, za gardło wieszanie,
Me są pomruki i chłopskie powstania,
I mnie się jazgot czy otrucie kłania;
Kara czy zemsta to moje zadanie –
Gdym we lwa znaku, biorę ja się za nie.
Zamków zburzonych me są ruin góry,
Wysokie wieże i obronne mury
Na cieślę lub na górnika zwalone.
Jam, kolumnami trzęsąc w każdą stronę,
Zabił Samsona. Me są chorób chłody,
Ciemne knowania i podstępne szkody.
To ja zarazę i niedolę tworzę.
Nie płacz już więcej. Ja starań dołożę,
Aby Palamon, twój rycerz wzorowy,
Miał swoją panią zgodnie z twymi słowy.
Mars wesprze swego swoimi siłami,
Lecz pokój musi nastać między wami,
Choć różne wasze są temperamenty,
Przez co toczycie ten spór niepojęty.
Jestem twym dziadkiem: co zapragniesz, zrobię.
Nie płacz. Wykonam, czego życzysz sobie”.

Przerwę opowieść, niech to was nie złości,
O Marsie, Wenus, bogini miłości,
Byście usłyszeć mogli wszyscy społem,
Skoro już o tym wam mówić zacząłem.

Explicit tercia pars37

Sequitur pars quarta38

Głośno się bawił lud w ateńskim kraju,
A wiosny żądze, jak to zwykle w maju,
Tak dookoła wszystkich radowały,
Że poniedziałek przetańczono cały
I w służbie Wenus czas upłynął miło.
Ale o świcie wstać im trzeba było,
By ujrzeć walkę, co się jutro stoczy,
Do snu zmrużyli zatem nocą oczy.
Rankiem o świcie, skoro słońce wstanie,
Koni, uprzęży słychać stukotanie
W każdym zajeździe, skąd możni panowie
Na dwór jechali. A było ich mrowie.
Każdy na swoim rumaku się pręży.
Jakaż tam była feeria uprzęży
Dziwnych, bogatych i świetnej roboty:
Tu stal, tam hafty, tam ornament złoty.
Tarcze błyszczące, ogłowia, kropierze,
Hełmy złocone i kolcze pancerze,
A na kolczugach tuniki herbowe.
Od stóp po samą wystrojeni głowę.
A w ślad za nimi wojowników świta
Oraz giermkowie, z których każdy chwyta
Lancę, by grot tam przymocować do niej,
Lub rzemykami zajęte ma dłonie,
Hełm przywiązując albo imacz39 tarczy;
Na każdy szczegół czasu im wystarczy,
Nikomu żadna powinność nie zbrzydła.
Rumaki gryzą złocone wędzidła,
Multum płatnerzy w te i we w tę goni
Z jakimś pilnikiem albo młotkiem w dłoni.
Piesi włościanie, a również plebs pieszy
Z drągi grubymi za wielmożą spieszy.
Fujarki, trąbki, bębny oraz rogi,
Które w czas bitwy głos wydają srogi.
Pałac w szwach pęka, niczym na przyjęciu:
Tutaj trzech stoi, tam znowu dziesięciu
I debatują o Tebanach obu:
Komu do ślubu, a komu do grobu.
Jedni coś mówią, a inni miarowo
Na „tak” kiwają spolegliwie głową.
Ci za brodaczem, a tamci są za tym,
Co ma łysinę albo za kudłatym.
Ci mówią, że mu groza patrzy z twarzy:
„Topór ma ciężki, więc bić się odważy”.
Pogwar wypełnił zaraz salę całą
Na długo po tym, jak już słońce wstało.

Wielki Tezeusz, ze snu obudzony
Śpiewem i zgiełkiem nagłym z każdej strony,
W pałacu swego jeszcze był komnacie,
Gdy dwaj rycerze, których dobrze znacie,
Jednako zacni, na dwór ten przybyli.
Książę Tezeusz stał w oknie po chwili
Jak bóg na tronie dostojnie odziany,
A lud się cisnął pod pałacu ściany,
By pokłon w hołdzie mu oddać głęboki,
Rozkazy poznać jego i wyroki.
Herold czym prędzej wstąpił na piedestał
I lud uciszał, aż ten gadać przestał.
Skoro ucichły gwary i chrząknięcia,
Wnet się rozległa jasna wola księcia:

„Nasz zacny władca w słusznej swej ocenie
Doszedł do wniosku, że unicestwienie
To wszak ogromne, jeśli dziś o świcie
Miałby się stoczyć bój na śmierć i życie.
Aby rycerze nie ginęli, zmienia
Postanowione wcześniej zamierzenia.
Pod karą śmierci nie może, kto żywy,
Wypuścić strzały najmniejszej z cięciwy.
Nikt też berdysza z sobą wnieść nie może,
Niedozwolone są tak samo noże
Czy krótkie miecze ostro zakończone:
Ani na atak, ani na obronę;
Nosić, dobywać takich się zabrania.
Nie będzie również natarć powtarzania:
Raz tylko każdy z lancą zaostrzoną
Będzie mógł zderzyć się z przeciwną stroną
Lub pchnąć, na ziemi mając stopy obie,
By bezpieczeństwo tak zapewnić sobie.
A kto się reguł tych złamaniem skala,
Przykuty siłą zostanie do pala
(Co mieć po jednym będzie każda strona)
I tam poczeka, ale tam nie skona.
Jeśli zaś wódz sam będzie pochwycony
Albo zabije wodza drugiej strony,
To zakończona rozgrywka zostanie.
Idźcie więc z Bogiem! I czyńcie staranie!
Długim się mieczem bić i buzdyganem
Macie. Do boju! Nie sprzeczać się z panem!”.

A okrzyk ludu wzbił się pod niebiosy,
Tak głośne były i radosne głosy:
„Niech Bóg w opiece ma dobrego pana,
Co nie chce, żeby była krew przelana!”.
Rogi zawyły i trąbki zabrzmiały,
I ku arenie ruszył orszak cały.
Idąc przez miasto, każdy szyk swój dzierży.
Wiszą proporce ze złota, nie z serży40.

Jechał więc książę, jak panu przystoi,
Młodzi Tebanie, obaj w lśniącej zbroi,
Jechali obok, każdy z innej strony;
Potem zaś orszak Tezeusza żony
Oraz Emilia, a reszta za nimi
Zgodnie z hierarchią i rangami swymi.
Jadą przez miasto. A gdy już przybyli
Do wrót areny, to jeszcze w tej chwili
Słońce poranną się lśniło poświatą.
Tezeusz zajął trybunę bogatą
Jak Hipolita, a przy niej Emilia
I dworska świta, i cała familia.
A od zachodu przez Bramę Marsową
Wkracza Arcyta z drużyną bojowo,
Sztandar ze sobą przynosząc czerwony.
W tej samej chwili, ale z drugiej strony,
Przez Bramę Wenus, co od wschodu stoi,
Palamon wchodzi na arenę w zbroi,
Z miną odważną sztandar niesie biały;
Choć wszerz i wzdłuż by świat przeszukać cały,
Tak równych sobie drużyn nie znajdziecie,
Nie ma mądrego tak bowiem na świecie,
Kto by powiedział, że jedna drużyna
Bardziej jest zacna, zasłużona, czy na
Innym też polu ma przewagę jaką.
W szeregu każda z nich stała jednako.
Potem imiona wszystkich wyczytano,
Aby liczebność zyskać wyrównaną.
Po bram zamknięciu z trybun głos dochodzi:
„Do boju, dumni rycerze wy młodzi!”.

Już heroldowie swe kłusy skończyli;
Dźwięk trąb i rogów rozbrzmiewa po chwili.
Nic dodać więcej. Z zachodu i wschodu
Wjeżdżają lance, podparte od spodu
Hakiem przy zbroi, wjeżdżają już oni,
Co siec potrafią i dosiadać koni.
Trzaska się drzewce, gdy w tarczę uderza,
A cios ląduje na żebrach rycerza.
Wznoszą się lance dwadzieścia stóp w górę
I miecze lśniące prężą swą posturę.
Rwącym strumieniem krew czerwona tryska.
Hełmy w mak drobny rozsiekane z bliska.
Tu komuś kości buzdygan zgruchotał,
Tam znów ktoś w tłumie dziarsko bronią miotał.
Koń się gdzieś potknął, a jeździec, choć żyje,
Tarza się w ziemi i z bólu się wije.
Inny znów stoi, drzewce ma złamane,
Lecz zada jeźdźcy i koniowi ranę.
Rannego znoszą i wleką do pala,
I mimo woli na bój patrzy z dala.
Tam musi zostać, jak było mówione.
Drugiego wzięto na inną znów stronę.
Chwilę Tezeusz im odpocząć daje.
Kto chce, napije się wtedy lub naje.
W tym dniu niejedno mieli dwaj Tebanie
Ostre ze sobą w batalii spotkanie:
Ten z siodła zleci, gdy tamten go trafi.
Nie ma tygrysa w dolinie Gargafii41,
Co widząc, jak mu złodziej młode chwyta,
Byłby bezwzględny, tak jak ten Arcyta
Przez swoją zazdrość wobec Palamona.
Nie ma w Belmarii pośród lwów czempiona,
Który by z głodu mógł tak nie znać miary,
Który krwi pragnąłby tak od ofiary,
Jak ten Palamon chciał zabić Arcytę.
Ciosy zazdrości się lały sowite.
Strumieniem krew też płynęła czerwona.

Z czasem rzecz każda będzie zakończona.
Nim na spoczynek się słońce udało,
Dzielny Emetriusz uderzył był śmiało
Na Palamona, gdy ten bił Arcytę,
I ostrze miecza w nim zatopił lite.
Dwudziestu chłopa znosiło go z pola,
Choć się nie poddał – taka jego dola.
Mężny król Likurg był przy Palamonie
I dzielnie stawił się w jego obronie,
A król Emetriusz, mimo swojej siły,
Gdy Palamona go ciosy trafiły,
Darmo pozycję swoją zabezpiecza,
Gdyż z siodła spadł był na odległość miecza.
Lecz wszystko na nic, Palamona bowiem
Pod pal zabrano z nadszarpniętym zdrowiem.
Na nic mu serca walecznego plany,
Gdy siłą został na dobre pojmany,
Tak jak zasada mówi ustalona.

Kogo żal większy niźli Palamona,
Który nie wróci już na bitwy pole?
Tezeusz, widząc, co się dzieje w dole,
Aby walczące uświadomić strony,
Krzyknął: „Hej, stójcie! Turniej zakończony!
I sprawiedliwy ja wyrok w tej chwili
Ogłaszam wszystkim, że rękę Emilii
Zdobył szczęśliwie tebański Arcyta”.
Z radości każdy krzyczeć zaczął i ta
Radość tak wielka, tak głośna, że prawie
Arena pękła przy widowni wrzawie.

Nadobna Wenus, miłości królowa,
Cóż zrobić może? Jakie wyrzec słowa?
Płakać jej chyba już tylko zostało,
Aż łzy wypełnią tę arenę całą.
„Jakimże wstydem”, mówi, „cała płonę!”.

A Saturn na to: „Nie wszystko stracone.
Mars dopiął swego, ale daję głowę,
Że wkrótce ujrzysz rozwiązanie nowe”.

Trębacze grają, heroldowie krzyczą
Z dzikim zachwytem, z radością słowiczą,
Winszując triumfu waszmościArcycie,
Lecz cicho sza, bo teraz usłyszycie,
Jaki to cud się zdarzył wyjątkowy.

Groźny Arcyta przyłbicę zdjął z głowy
I konia spiąwszy, ruszył, by swe lico
Przed mu nadobną ukazać dziewicą,
A jadąc, patrzył na Emilię miłą
I szczęście wielkie w jego sercu było.
Coraz ku niemu panna spoglądała
(Taka natura bowiem kobiet cała,
Że za Fortuny wyborem iść będzie).

Ni stąd, ni zowąd w niepojętym pędzie
Furia spod ziemi wyskakuje wściekła,
Z ciemnych otchłani bezkresnego piekła
Wysłana teraz właśnie przez Plutona –
Prośba Saturna została spełniona.
Jak się koń wtedy na boki nie rzuci,
Jak się nie potknie, jak się nie wywróci.
Nim się Arcyta z zagrożeniem zmierzył,
Głowę roztrzaskał o ziemię, lecz przeżył.
Pierś o łęk przedni była potłuczona.
Leżał ci czarny jak węgiel czy wrona,
Tak krwią oblicze okrutnie nabrzmiało.
Prędko z areny zabrano go cało
I przeniesiono, choć bolała dusza,
Do sal pałacu księcia Tezeusza,
Gdzie go czym prędzej wycięto ze zbroi,
Do łóżka kładąc, gdyż był, drodzy moi,
Świadomy jeszcze i żyw w owej chwili,
I ciągle wołał do pięknej Emilii.

Książę Tezeusz tak więc z całym dworem
Do Aten wrócił z pompą i polorem,
Chociaż wypadek się zdarzył pechowy,
Nie chciał nikomu zawracać tym głowy.
Ludzie mówili jeszcze, że Arcyta
Żył będzie, czaszka się zrośnie rozbita.
Z innego względu też byli weseli:
Że nie polegli, chociaż rany mieli
Ciężkie; a zwłaszcza jeden, który zdrowo
Włócznią przekłutą miał klatkę piersiową.
Na inne rany, złamania, rozcięcia
Jeden miał maści, a inny zaklęcia;
Leki ziołowe, szałwię, różne płyny
Brali, by tylko nie stracić kończyny.
Za to od księcia usłyszeli, zuchy,
Wyraz uznania i słowa otuchy.

Ucztę wieczorem dla obcych rycerzy
Wyprawił książę huczną, jak należy.
Żadnej porażki nie było czy szkody:
To tylko turniej, jedynie zawody.
Nie ma przegranych. A nawet jeżeli
Niektórzy padli – cóż, mniej szczęścia mieli.
I chociaż nawet do pala by siłą
Dwudziestu chłopa kogo zapędziło,
Nim się był poddał, sam jeden jedyny
Wleczon za wszystkie możliwe kończyny,
A rumak jego drągami pognany
Przez pieszych wojów, to żadne szykany
Go nie spotkały z ani jednej strony
Ni o tchórzostwo nie był posądzony.
Toteż Tezeusz upomniał swych gości,
By się wyzbyli waśni czy zazdrości,
Gdyż każda strona bój wygrała, zatem
Jeden drugiemu niechaj będzie bratem.
W krąg się rozległy koleżeńskie gwary,
A wtedy książę wręczył wszystkim dary,
Stosowne zawsze do rangi osoby.
I ucztę wydał, co trwała trzy doby.
A gdy już jego opuszczali progi,
Wyjechał z nimi na jeden dzień drogi,
Aż w swoje strony ruszyli rycerze,
„Bywaj! Bądź zdrowy!” żegnając się szczerze.
Więcej o bitwie tej nie usłyszycie.
O Palamonie powiem i Arcycie.

Opuchły piersi Arcycie, i rana
W sercu wciąż rosła nieopanowana.
Krwi skrzepy gniły – i na nic się zdały
Medyków trudy, gdyż skrzep wpadał cały
Do wewnątrz ciała. A krwi upuszczanie,
Bańki czy zioła nie były już w stanie
Temu zaradzić, wszelkie bowiem siły
Ciało i umysł jego opuściły,
Nic też trucizny z trzewi nie wyrzuca.
Obrzękiem ma już napuchnięte płuca,
A każdy mięsień od piersi po szyję
W truciźnie tonie bezwładny i gnije.
Ani na powrót do zdrowia nie wpływa
Wymiotowanie czy też lewatywa.
Wszystko zniszczone już w tym jest obszarze,
Nic tu natura więcej nie dokaże.
A gdzie natura zaradzić nie zdoła:
Żegnaj medyku! Brać go do kościoła!
I taka prawda. Widać znakomicie,
Że śmierć niechybna pisana Arcycie,
Toteż Emilię oraz Palamona
Zobaczyć pragnie, zanim rychło skona.
A gdy już przed nim stanęli oboje,
Takie skierował do nich słowa swoje:
„Duch mój nieszczęsny sercem nie poruszy,
By zdradzić sedno bolesnych katuszy
Tobie, ma pani, którą najgoręcej
Ze wszystkich kocham, lecz składam w twe ręce
I do twych usług dzisiaj ducha mego,
Gdyż dni me wkrótce już kresu dobiegą.
O, ja, nieszczęsny! Jakież bóle, rany
Cierpię od dawna tobie tak oddany!
Ach, śmierć mnie czeka, z nią nasze rozstanie,
Emilio moja, cóż poradzę na nie?!
Tyś moją panią, ciebie mam za żonę,
Z twojej przyczyny me życie skończone.
Czym świat jest? Czego człowiek życzy sobie?
Dziś z ukochaną leży, jutro – w grobie;
I nie masz z kim się przywitać od progu.
Żegnaj Emilio! Ach! Słodki mój wrogu!
Weź mnie w ramiona i, na miłość boską,
Słuchaj, co mówię, uważnie i z troską.

Od dawna toczę z Palamonem boje
O miłość twoją i zazdrości swoje.
Niech Jowisz mądrze prowadzi mą duszę,
Szczerze powiedzieć teraz bowiem muszę,
O tym tu słudze, jakże znakomitym,
Nie pomijając żadnej kwestii przy tym:
Rangi, szczerości, rycerstwa, imienia,
Pokory, wiedzy, stanu, pochodzenia,
Wolności – żadnej z rzeczy, co należy
Do szlachetnego rzemiosła rycerzy.
Niechaj więc Jowisz mnie boski wysłucha
I mocą swoją wesprze mego ducha.
Nie znam na świecie tym całym nikogo,
Kto by na miłość zasługiwał błogą
Bardziej od tego tutaj Palamona,
Który cię kocha aż po dzień, gdy skona.
Jeśli wyjść za mąż byś kiedyś raczyła,
O Palamonie chciej pamiętać, miła”.
I kiedy zdołał wymówić te słowa,
Cichnąć zaczęła nagle jego mowa,
Od stóp do piersi bowiem zdrętwiał cały,
Gdyż chłody śmierci go opanowały;
Oba ramiona również utraciły
Wtedy na zawsze swe witalne siły.
Umysł, co serce zamieszkiwał chore,
Zawodzić począł, śmierci czując porę;
Oczy mgłą zaszły, tchu już brakowało.
Na twarz swej pani jeszcze spojrzał białą,
Którą porównać mógłbym tutaj z lilią,
I rzekł na koniec: „Zlituj się, Emilio!”.
Dusza odeszła, ale gdzie nie powiem,
Sam jeszcze nigdy tam nie byłem bowiem.
Dlatego na tym tutaj poprzestanę.
O duszy w Piśmie nic nie napisane,
A ja nie jestem teologiem ani
Nie myślę mówić, w co ci oczytani
Wierzą, choć w dziełach swoich piszą zdania,
Podając miejsce duszy przebywania.
Arcyta umarł. Mars wziął jego duszę.
Ja o Emilii zaś powiedzieć muszę.

Krzyknie Emilia, kiedy to zobaczy.
Przy niej Palamon zawyje z rozpaczy.
Tezeusz siostrę, co niemal zemdlała,
Zaraz odciąga od martwego ciała.
Próżno tu mówić, jak szlocha w niemocy,
Łzy gorzkie lejąc od rana do nocy.
Bo tak kobiety cierpią w takiej chwili,
Gdy je mężowie opuszczają mili,
Że dnie swe całe przepędzają w smutku,
Bolejąc aż do śmiertelnego skutku.

Bez końca płacze każdy i zawodzi – 
Zarówno starcy, jak i ludzie młodzi.
Śmierć jego w całym opłakują mieście:
Słychać płacz dzieci, szlochania niewieście,
Nawet mężczyźni dorośli łzy ronią,
Mokre policzki ocierając dłonią.
Większe to były zaprawdę lamenty,
Niż kiedy Hektor został zaciągnięty
Martwy do Troi. Wrzask był wniebogłosy,
Twarze drapano, wydzierano włosy.
„Czemu umarłeś?”, wołały kobiety,
Emilię miałeś wszak i złoto. Rety!”

Tak przygnębiony był książę Tezeusz,
Że mógł pocieszyć go tylko Egeusz,
Rodziciel stary, który z doświadczenia
Wiedział, że świat się nieustannie zmienia:
Smutek po szczęściu, po smutku wesele.
Przykładów na to pokazywał wiele.

„Jak i nie umarł”, mówi, „żaden przecie,
Kto by choć trochę nie pożył na świecie,
Tak też i nie żył nikt, kto by”, powiada,
„Nie umarł w końcu. Ot co, trudna rada.
Ten świat jest tylko pełną nieszczęść drogą,
Myśmy pielgrzymi, co nią kroczyć mogą;
Śmierć jest cierpienia końcem lodowatym”.
I wiele jeszcze powiedział poza tym
Słów mądrych, aby wszyscy w takiej chwili
Ochłonąć mogli i się nie smucili.

Książę Tezeusz z troską należycie
Rozmyśla, gdzie to postawić Arcycie
Można mogiłę, by rangę Arcyty
Oddać najlepiej i wszystkie zaszczyty.
W końcu decyzję podjął znakomitą:
Tam, gdzie Palamon raz pierwszy z Arcytą
Za miłość swoją do walki stanęli,
Kiedy się obaj wydostali z celi,
W tym lesie, który zielony, pachnący,
Tam, gdzie kochania zew cierpiał gorący,
Tam, gdzie czuł w sercu rozpacz nieskończoną,
Tam, gdzie biadolił i z miłości płonął,
Ogniska jasność będzie rozniecona,
W której się obrzęd pogrzebu dokona.
I wnet rozkazał, by dęby wycięto
Stare i grube na tę galę świętą,
Po czym ułożyć kazał drewna w rzędzie
I stos postawić, który płonąć będzie.
Szybko się ludzie jego uwijali,
Przygotowania czyniąc do tej gali.
Na polecenie księcia Tezeusza
Ktoś po katafalk należny wyrusza,
Który to książę okrył zaraz potem
Włóknem najdroższym, co błyskało złotem.
Tym samym suknem odziano Arcytę.
Dłonie miał w białych rękawicach skryte,
Głowę korona zdobiła z wawrzynu,
W ręku miecz jasny tkwił, gotów do czynu.
Twarz odsłonięta, chłodem od niej wiało,
Na katafalku umarłego ciało
Książę położył i zawył z rozpaczy,
Że aż żal słuchać, gdy kto słuchać raczy.
Aby go ujrzeć mogli wszyscy potem,
Na zamek rano go przyniósł z powrotem,
Gdzie każdy wyje i na głos zawodzi.

Później Palamon tebański przychodzi.
Brodę rozwianą ma, włosy w popiele
I czarne szaty, a na nich łez wiele.
Ale nie było nikogo w tej chwili,
Kto by mógł rzewniej płakać od Emilii.
Jako że owa ceremonia winna
Być wystawniejsza niźli każda inna,
Książę polecił giermkom, by posłali
Po trzy rumaki w uprzęży ze stali
Błyszczącej, z których każdy był okryty
Suknem herbowym zacnego Arcyty.
Konie to wielkie i sierść miały białą;
Na nich okrakiem trzech mężów jechało.
Jeden niósł tarczę Arcyty, a drugi
Włócznię miał w dłoni, trzeci zaś łuk długi
Trzymał turecki (kołczan złoty cały,
Złotej uprzęży paski migotały).
Jechali w smutku z przygiętym tułowiem
Do lasu tego, o czym teraz powiem.
Najznakomitsi spośród Greków Grecy
Wzięli katafalk na barki, na plecy
I wolnym krokiem, od płaczu czerwone
Mając źrenice, w każdą miasta stronę
Szli ulicami czernią wysłanymi,
Czarne też sukna wisiały nad nimi.
Po prawej stronie szedł stary Egeusz,
Po drugiej stronie zaś książę Tezeusz.
W złotych naczyniach, z których Grecy słyną,
Niesiono mleko, miód, krew oraz wino.
Potem Palamon, świta jego cała,
Za nimi smutna Emilia jechała
I ogień wiozła, co tlił się pomału,
By pogrzeb zacząć wedle rytuału.

Żeby pomyślnie wszystko przebiegało
Podczas ostatniej posługi, niemało
Było zachodu i wysiłku trzeba.
Liście u szczytu dosięgały nieba,
Wszerz miałeś sążni ze dwadzieścia pewno,
Aż tak szeroko rozłożono drewno.
Na spód włożono ze słomy przykrycie
I ogień w końcu wzniecono na szczycie,
Jak drew gatunek każdy nazywany:
Dęby, topole, jesiony, kasztany,
Świerki, osiki, derenie, olszyny,
Cisy i buki, lipy i wawrzyny,
Klony, platany, brzozy, wierzby, ciernie,
Jak ścięte były – nie opiszę wiernie.
Historia moja również nie opowie,
Jak ze swych domostw czmychali bogowie,
Co żyli sobie, nie szukając zwady,
Nimfy i fauny czy też hamadriady,
Ani jak ptaki czy inna zwierzyna
W popłochu czmycha, gdy się las wycina,
Ani jak ziemia strwożyła się cała,
Co blasku słońca wiele nie widziała,
Ani jak ogień najpierw zajął słomę,
Potem gałęzie połamane, chrome,
Potem zielone, wonne, potem złoty
Strój ozdobiony bogato w klejnoty
I wieńce, z których każdy w kwiatach tonie,
Mirrę, kadzidło i słodkie ich wonie,
Ani jak leżał wśród tego Arcyta,
A z nim moc bogactw różnych znakomita,
Ani jak ogień Emilia przytknęła,
Czym się do tego przyczyniła dzieła,
Ani jak mdlała w obliczu płomienia,
Jakie jej słowa były czy pragnienia,
Ani też jakie klejnoty bogate,
Gdy ogień buchnął, wrzucano na stratę,
Ani jak tarczę wrzucali niektórzy,
Włócznię czy bluzę, choć ta jeszcze służy,
Puchary pełne krwi, wina czy mleka
W ogień, co bucha i jakby się wścieka,
Ani jak Grecy ze trzy razy zgoła
Stos okrążyli wszyscy dookoła,
Krzycząc donośnie, i trzy razy hucznie
Zderzając z sobą brząkające włócznie,
I jak po trzykroć, szlochając, kobiety
Wołały głośno: „O biada! O rety!”,
Ani jak wówczas Emilię zabrano
Prosto do domu całą zapłakaną,
Ani jak w popiół się zmienił Arcyta,
Ani jak przy nim owej nocy świta
Czuwała długo, czy jak Grecy grali
Pieśni żałobne, nie podam detali;
Nie powiem nawet, kto w Adama stroju
Naoliwiony w zapaśniczym boju
Odniósł zwycięstwo czy kto najwytrwalej
Trud wszelki znosił i co było dalej,
Czy jak rycerze wrócili do domu,
Do Aten swoich, nie powiem nikomu.
Prędko do sedna muszę sprawy dowieźć,
Aby zakończyć tę długą opowieść.

Lat i wydarzeń minęło niemało,
Aż wreszcie Greków szlochanie ustało
I wtedy chyba zebrała się rada,
Co prawa różne w Atenach układa,
Aby omówić pewne ważne sprawy,
A był tych obrad jeden punkt ciekawy,
Aby sojusze zawierać i żeby
Podporządkować sobie całe Teby.
Wtedy Tezeusz ruch ręką wykona
I posłów każe słać po Palamona.
Nie wiedział, po co pan go wzywać raczy,
Lecz w szatach czarnych i cały w rozpaczy
Przybył na rozkaz, nie tracąc ni chwili.
Tezeusz wtedy każe przyjść Emilii.
Kiedy już wszyscy usiedli na sali,
I gdy dworzanie rozmawiać przestali,
Zanim Tezeusz powiedział choć słowo,
Popatrzył wkoło wpierw z miną grobową.
Cicho westchnąwszy, władca podziwiany
Wolę przedstawił swoją oraz plany:

„Ten, który pierwszy zdołał ruszyć światy
I praprzyczynę pradawnymi laty,
Gdy pierwsze wykuł miłości okowy,
Plan miał szlachetny, a skutek wzorowy;
Wiedział, dlaczego to czyni i po co.
Spętał był bowiem z tych oków pomocą
Ziemię i wodę, ogień i przestworze,
Tak że się żadne z nich wyrwać nie może.
I ten sam Pierwszy Poruszyciel”, rzecze,
„Co nad tym podłym światem dzierży pieczę,
Był postanowił, że przyjdzie godzina,
Gdy każdy, kto się na ziemi poczyna,
Kres w tej osiągnie niechybnie godzinie,
A czas ten może człek skrócić jedynie.
Wydłużyć bowiem się nie da, niestety.
Nie są potrzebne tu autorytety,
Gdyż z doświadczenia o tym wiemy, ale
Myśl chcę przekazać w pełni zrozumiale.
Stąd fakt, widzicie, wynika bezsprzeczny,
Że Poruszyciel ów pierwszy jest wieczny.
Wie każdy (jeśli półgłówkiem nie będzie),
Że się z całości wszystko rodzi wszędzie,
Natura z cząstek przecież nie powstała,
Ale z substancji, co jest doskonała
I niewzruszona – schodzi potem nisko,
Aż się w zgnilizny zamienia siedlisko.
Dlatego właśnie w swym wielkim rozmyśle,
Był sobie wszystko zaplanował ściśle,
Że wszystkie byty w lat przebiegu długim
Tak następują wciąż jeden po drugim.
I nie są wieczne na tym naszym świecie.
Prawdę wszak mówię, a wy rozumiecie.
Na dąb popatrzcie na przykład; dąb, który
Choć długie życie dostał od natury,
W końcu umiera. Rozważcie też sami,
Kamienie, które mamy pod nogami
I je depczemy, własną idąc drogą,
W końcu się zetrą – wiecznie trwać nie mogą.
Wyschną też kiedyś wielkie dzisiaj rzeki.
Grody potężne nie trwają na wieki,
Każdy z nich słabnie kiedyś i upada.
Wszystko się skończyć musi. Trudna rada.
To król nasz Jowisz (nikt mi nie zaprzeczy)
Jest stwórcą oraz początkiem wszechrzeczy.
On wszystko podług woli swojej zmienia
I z niego wszystkie powstają stworzenia,
A żadna z istot żyjących na świecie
Przeciwko temu nie wskóra nic przecie.
Mądrze więc będzie, takie moje zdanie,
Jeśli konieczność ta cnotą się stanie
I jeśli zgodnie przyjmiemy w pokorze
To, czego człowiek uniknąć nie może,
A mianowicie i innymi słowy:
Losu, co z dawna już dla nas gotowy.
Gdy kto narzeka, wtedy głupcem zwie się,
Co bunt przeciwko Wszechmocnemu wzniesie.
Chwałą największą ci będzie, człowieku,
Umrzeć w świetności oraz w kwiecie wieku
I tak zachować dobre imię w grobie,
Wstydu nie czyniąc kompanom ni sobie.
Bardziej śmierć twoja będzie cieszyć druha,
Gdy w chwale przyjdzie ci wyzionąć ducha,
Niż jeśli imię twoje z wiekiem zblednie,
A z nim odwaga oraz czyny przednie.
Toteż najlepiej, kiedy człowiek prawy
Świat ten opuszcza u szczytu swej sławy.
A przeciwieństwem tego – samowola.
Czemu jęczymy, skąd nasza niedola,
Że kwiat rycerstwa, Arcyta, wspaniale
Celę żywota był opuścił w chwale?
Czemu nad jego przesądzoną dolą
Kuzyn i żona bez końca biadolą?
Których Arcyta przecież kochał szczerze.
Czy jest im wdzięczny? Na Boga, nie wierzę!
Siebie i jego tym ranią oboje,
A jednak żądze zachowują swoje.
Czymże ten wywód mam skończyć w tej chwili,
Jak nie tym, byśmy się wszyscy cieszyli
I dziękowali chórem Jowiszowi?
Nim stąd pójdziemy radośni i zdrowi,
To proponuję, abyśmy dwa żale
W szczęście zmienili, co trwać będzie stale.
Spójrzcie, gdzie żalu dziś najwięcej gości:
Tam rozpoczniemy dzieło szczęśliwości.
Siostro”, więc mówi, „takie moje zdanie,
A rada zgodę swoją dała na nie,
Że cny Palamon, dziś rycerz twój, który
Z woli i z serca, i z całej natury
Swojej ci służy, jak od pierwszej chwili,
W której obojeście się zobaczyli,
Wart jest twej łaski i zgodnie z mym planem
Mężem twym zostać powinien i panem.
Daj mi swą rękę, taka zgoda nasza.
Niech się twa litość kobieca ogłasza.
Jest synem brata królewskiego przecie,
Choćby ubogi był jak mysz w powiecie,
To jednak długie ci służy już lata
I przeciwności cierpi wiele, a ta
Udręka jego, wierz mi, że nie może
Zostać bez echa, tak więc zrozum to, że
Łaska nad prawem zawsze górę bierze”.

Do Palamona potem mówi szczerze:
„Chyba nie trzeba tutaj żadnej mowy,
Abyś był na to się zgodzić gotowy.
Podejdź i weźmij rękę swojej pani”.

Węzłem oboje zostali związani,
Który małżeństwem zowią lub zamęściem –
Radni ich takim obdarzyli szczęściem.
Śpiewy melodie brzmiały nieskończone,
Gdy brał Palamon Emilię za żonę.
A Bóg mu zesłał – Bóg, który świat stworzył –
Miłość, za którą wiele ofiar złożył.
Wesół Palamon dziś niesamowicie,
Błogie, majętne wiedzie w zdrowiu życie.
Emilia kocha go też z całej siły,
A on, Palamon, żonie służy miły.
Obce im słowa zdrady czy zazdrości,
Żadna niezgoda w ich domu nie gości.
Tak o Emilii więc i Palamonie
Kończę. Niech Bóg nas w swojej ma obronie! – Amen.

Geoffrey Chaucer, Opowieści kanterberyjskie, tłum. Jarek Zawadzki, Katowice: Biblioteka Śląska, 2021, s. 57–133.


1 Na podstawie tej opowieści powstał elżbietański dramat pt. Dwóch szlachetnych krewnych (ang. The Two Noble Kinsmen), napisany wspólnie przez Shakespeare’a i Fletchera. Zob. Gerard Ledger, Thomas Merriam, „Shakespeare, Fletcher, and the Two Noble Kinsmen”, Literary and Linguistic Computing, t. 9, nr 3, 1994, s. 235–348;H. Dugdale Sykes, „The Authorship of »The Two Noble Kinsmen«”, The Modern Language Review, t. 11, nr 2, 1916, s. 136–148.

2 Pvblivs Papinivs Stativs, Thebaid, XII: 519–522, http://www.thelatinlibrary.com/statius/theb12.shtml.

3 Publius Papinius Statius, Tebaida: epopeja bohaterska w dwunastu pieśniach, Mieczysław Brożek (tłum.), Kraków: PAU, 1996, s. 286.

4 Zniekształcona forma imienia Pejritoos (Perotheus).

5 Ta opowieść najwidoczniej nie była pierwotnie pomyślana jako część Opowieści kanterberyjskich, gdyż te są opowiadane ustnie, a nie pisane.

6 Awantaż – korzyść lub przewaga.

7 Explicit prima pars (łac.) – Kończy się część pierwsza.

8 Sequitur pars secunda (łac.) – Następuje część druga.

9 Hermes uśpił Argusa i zabił.

10 Bóg światła i słońca – Apollo

11 Popularne wówczas przysłowie. Zob. Skeat, Notes to the Canterbury Tales…, s. 71.

12 Piątek po łacinie nazywa się ‘dies Veneris’, czyli ‘dzień [bogini] Wenus’.

13 Arcyta obiecał przywieźć nocą pościel i strawę, ale najwyraźniej o tym zapomniał – on lub autor.

14 Mars był bogiem wojny, a Diana – boginią łowów.

15 Explicit secunda pars (łac.) – Kończy się część druga.

16 Sequitur pars tercia (łac.) – Następuje część trzecia.

17 Wenus (Afrodyta) po urodzeniu zaniesiona została przez Zeusa na wyspę o nazwie Kytera (dziś Khitira). Nastąpiło tutaj zatem pomylenie Kytery z Kitajronem (dziś Kiteronem). Zob. Lidia Winniczuk (red.), Mały słownik kultury antycznej, Warszawa: Wiedza Powszechna, 1962, s. 11; Chaucer, The Riverside Chaucer…, s. 835.

18 „Kiedy Salomon zestarzał się, żony zwróciły jego serce ku bogom obcym i wskutek tego serce jego nie pozostało tak szczere wobec Pana, Boga jego, jak serce jego ojca, Dawida.” Zob. Piotr Szpilewicz (tłum.), 1 Krl 11,4, Biblia Tysiąclecia, http://biblia.deon.pl.

19 Obie były czarodziejkami. Medea wyszła za Jazona. Przywróciła młodość jego ojcu. Kiedy Jazon ją zdradził, zabiła męża i synów, których z nim miała, po czym dosiadając rydwanu zaprzężonego w smoki, ruszyła do Aten. Kirke zakochała się w Odyseuszu, co nie przeszkodziło jej zmienić jego towarzyszy w świnie.

20 Król Lacjum obiecał Turnusowi swą córkę za żonę, ale potem wydał ją za Eneasza, kiedy ten przybył do Rzymu. Turnus wystąpił więc zbrojnie przeciw Lacjum i zginął w boju.

21 Legendarnie bogaty król Krezus umarł w niewoli pojmany przez Cyrusa.

22 Cytola – instrument strunowy przypominający skrzypce.

23 Figury geomantyczne:

 

Puella
Puella (Dziewczyna)
figura kojarzona z planetą Wenus,

 

Rubeus
Rubeus (Czerwień)
figura kojarzona z planetą Mars.

 

24 Została zamieniona w lwa.

25 Zginął zgodnie z przepowiednią.

26 Lucyna, czyli ‘świetlista’ – jeden z przydomków Diany.

27 Furaż – pasza dla koni.

28 Likurg – mityczny król spartański.

29 Chaucerowi chodziło prawdopodobnie o Demetriusza I Baktryjskiego, który zapoczątkował Królestwo Indo-Greckie. Zob. Henry Barrett Hinckley, „The Grete Emetreus the King of Inde”, Modern Language Notes, t. 48, nr 3, 1933, s. 148–149.

30 Rychliny – wisiorki zdobiące uprzęż.

31 Chaucer stosuje miejscami rymy homonimiczne (rymując różne wyrazy lub morfemy leksykalne brzmiące dokładnie tak samo), które niekiedy oddaję za pomocą rymów zwykłych. W tym przypadku zachowałem rym homonimiczny.

32 Czyli w godzinie przypisanej planecie Wenus.

Tyrwhitt wyjaśnia:

Nie ma chyba lepszego sposobu na zilustrowanie Chaucerowskiej astrologii jak cytat z dawnego Kalendrier de Bergiers [Kalendarza pasterskiego – przyp. tłum.], wydanie z roku 1500, Sign. K. II. b: „Kto poznać pragnie, skąd pasterze wiedzą, która planeta którą godziną dnia i nocy włada, ten musi znać planetę dnia, o który pyta. Pierwsza godzina po wschodzie słońca tego dnia przynależy do tej planety, druga godzina przynależy do planety następnej, a trzecia do jeszcze kolejnej” itd. w następującym szyku: Saturn, Jowisz, Mars, Słońce, Wenus, Merkury, Księżyc. W odniesieniu do naszego przypadku pierwsza godzina niedzieli, licząc od świtu, należy do Słońca, które jest planetą tego dnia [‘niedziela’ po łacinie to ‘dies Solis’, czyli dosłownie ‘dzień Słońca’ – przyp. tłum]; druga należy do Wenus, trzecia do Merkurego itd. Przyporządkowując dalej zgodnie z tą metodą, zauważymy, że dwudziesta druga godzina również należy do Słońca, a dwudziesta trzecia do Wenus; a zatem godzina Wenus występuje, jak podaje Chaucer, dwie godziny przed świtem dnia następnego. Podobnie w wersie 2448 czytamy, że w trzeciej godzinie po tym, jak Palamon udał się do świątyni Wenus, słońce wstało, a Emilia wyruszyła do świątyni Diany. Nie ma wzmianki o tym, że była to godzina Diany, czyli Księżyca, ale w rzeczy samej była to właśnie ta godzina; jak już bowiem zauważyliśmy, dwudziesta trzecia godzina niedzieli należy do Wenus, dwudziesta czwarta do Merkurego, a więc pierwsza godzina poniedziałku przypada na okres Księżyca, głównej planety tego dnia [‘poniedziałek’ po łacinie to ‘dies Lunae’, czyli dosłownie ‘dzień Księżyca’ – przyp. tłum.]. Następnie czytamy o tym, jak to Arcyta idzie do świątyni Marsa w „następnej … Marsa godzinie” (wers 2557), czyli w czwartej godzinie dnia. Te wyrazy należy rozumieć łącznie: owa następna godzina, rozumiana samodzielnie, mogłaby znaczyć drugą godzinę dnia, ale zgodnie z zasadą rotacji, o której wyżej wspomnieliśmy, druga godzina należała do Saturna, gdyż trzecia godzina należała do Jowisza. Czwarta jest następną godziną Marsa, która występuje po ostatniej wymienionej godzinie.

Zob. Geoffrey Chaucer, The Canterbury tales of Chaucer, Thomas Tyrwhitt (red.), t. 1, Edinburgh: James Nichol, 1860, s. 206–207.

Emilia jest więc dwie godziny później niż Palamon, a Arcyta jest trzy godziny później niż Emilia.

Zob. Skeat, Notes to the Canterbury Tales…, s. 86.

33 Publius Papinius Statius – autor Tebaidy. Zob. motto do tego opowiadania. W Tebaidzie Stacjusz nie pisze jednak o tym, co mu Rycerz tutaj przypisuje.

34 Zob. wersy 2221–2228.

35 Bogini ta w niebie objawia się jako Luna, czyli Księżyc; na ziemi znana jest jako Lucyna, czyli świetlista, lub też po prostu Diana, a w zaświatach, gdzie jest żoną Plutona, przybiera imię Persefony.

36 Ludzie wolni w niektórych rejonach średniowiecznej Europy nosili długie włosy, co odróżniało ich od ludności niewolnej. Merowingowie widzieli w długich włosach magiczną moc i uznawali je za symbol władzy.

37 Explicit tercia pars (łac.) – Kończy się część trzecia.

38 Sequitur pars quarta (łac.) – Następuje część czwarta.

39 Imacz – uchwyt tarczy.

40 Serża – rodzaj tkaniny o splocie skośnym.

41 Chaucer (lub skryba) napisał ‘Galgopheye’, ale chodzi tu najprawdopodobniej o Gargafię – dolinę, w której zginął Akteon rozszarpany przez swe własne psy myśliwskie po tym, jak Diana zmieniła go w jelenia. Zob. Skeat, Notes to the Canterbury Tales…, s. 90.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Cao Xueqin, „Sen o czerwonych pawilonach” – rozdział I

Chińska poetka Cai Yan (蔡琰)

Chińskie wierszy Miłosza problemy

Formularz kontaktowy

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *